- Rozumiem. Zostało więc dziecko. Henry. Ale co chło¬piec robi w Sydney?

Była we wspaniałym nastroju. Spytała tajemniczo: - Nie miałbyś ochoty wyruszyć w podróż? - W podróż! Dokąd? - Mały Książę był zaintrygowany,. ale i lekko zakłopotany. - Na długo? Bo wulkany i baobaby... - Nie martw się. Wrócimy przed zachodem słońca. - Jeśli tak, to jestem gotów - Mały Książę odprężył się. - Więc zamknij oczy i pochył się... Mały Książę posłuchał Róży. Pochylił się i poczuł nieznany dotąd, intensywny zapach... Kiedy otworzył oczy, znajdował się wraz z Różą na planecie Szczęśliwego Imienia. Spotkali tam Smutną Dziewczynę. - Dlaczego jesteś smutna? - spytał Mały Książę. Nie odpowiedziała od razu, lecz wpatrywała się w Różę, którą Mały Książę ostrożnie trzymał w dłoniach. Dopiero po chwili Smutna dziewczyna przeniosła wzrok z Róży na Małego Księcia. - Czy ona ma już twoje imię? - Smutna Dziewczyna wskazała ręką na Różę. - Moje imię? - nie zrozumiał Mały Książę. - Tak, pytam czy nadałeś już jej jakieś imię, które specjalnie dla niej wymyśliłeś. Takie imię, które jest tylko wasze i które was ze sobą szczególnie łączy. Może mówisz czasem do niej na przykład "kwiatuszku"?... - Nie, nigdy tak jej nie nazywałem... - Mały Książę czuł się zakłopotany. - Najczęściej mówi do mnie "moja piękna" - ciepło odpowiedziała Róża za Małego Księcia. - A ja tak właśnie się czuję i bardzo lubię, kiedy tak do mnie mówi. - A więc jesteś szczęśliwa... - westchnęła Smutna Dziewczyna. - Masz już swoje imię i nie jesteś tylko zwykłą, jedną http://www.audi-a5.com.pl kogoś przyjacielem?... To smutne, że nikt nie chce przyjaźnić się z kimś biednym, brzydkim czy słabszym od siebie. Dlaczego nikt takich ludzi nie potrzebuje? -mówił Mały Książę jakby do siebie. Róża rozumiała jego smutny nastrój i postanowiła go pocieszyć. - Jutro też jest dzień - powiedziała ciepło. - Pochyl się nade mną... - Chcesz mnie jeszcze gdzieś zabrać - spytał zdumiony Mały Książę. - Nie - odparła Róża uśmiechniętym szeptem. - Chcę ci powiedzieć coś ważnego... Mały Książę pochylił się nad Różą, a ona, lekko zakołysawszy łodygą, musnęła płatkami usta Małego Księcia. Sprawiła przez to, że Mały Książę uśmiechnął się, a to właśnie było jej celem. Mały Książę jednak wciąż czekał na to, co obiecała mu powiedzieć. - Właśnie powiedziałam ci to, co chciałam - rzekła Róża, widząc oczekiwanie na twarzy Małego Księcia. - Nic nie usłyszałem - powiedział zakłopotany Mały Książę sądząc, że Róża coś szepnęła, a on tego nie usłyszał. - Bo słuchałeś tylko uszami - przekomarzała się Róża. - Powiedziałam ci właśnie, iż najpiękniejsze w pocałunku jest to, że zawiera w sobie obietnicę następnego... Tak jak zachód słońca zawiera w sobie obietnicę następnego dnia.

- Tak, ostrzeżenie. Żebym żył mądrzej. Zacząłem sobie wyobrażać, że już jestem kimś. A jak komuś wydaje się, że już teraz jest kimś, to nikim nie zostanie w przyszłości. Zamiast więc mądrzej kierować swoim życiem, ja tylko używałem życia... Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że - tak, jak wielu innych - wszedłem w ten sposób na drogę rozpaczy... Myślałem, że mam przyjaciół, lecz kiedy fortuna zaczęła się ode mnie odwracać - przyjaciół ubywało. - I tak zostałeś pijakiem... - stwierdził smutno Mały Książę. - Tak, samotnym pijakiem - powtórzył Pijak za Małym Księciem. Sprawdź żeby ją zadowolić. Uśmiechając się do niej i leniwie wodząc palcem po wnętrzu jej uda, powiedział: - Jesteś najseksowniejszą kobietą, jaką znam, Lila, ale czasem przechodzisz samą siebie. Tak jak teraz, albo zeszłej niedzieli. - Zeszłej niedzieli? - Spojrzała na zegarek, przeklęła pod nosem i usiadła prosto. - Nie pamiętasz? Kiedy cię odwiedziłem. - Boże, ależ ja muszę wyglądać. - Pospiesznie wygładziła sukienkę i zaczęła rozprostowywać skotłowany koc w poszukiwaniu majtek. - Jeśli George będzie w domu, gdy wrócę... - Nie masz się o co martwić - uspokoił ją, usiłując powściągnąć niecierpliwość. - Jest zajęty. Będzie w odlewni jeszcze przez kilka godzin. - Może niespodziewanie wrócić. - Lila znalazła wreszcie swoją bieliznę. Wstała i włożyła ją, a potem schyliła się po kapelusz. - Ostatnio zachowuje się dość dziwnie. Obserwuje mnie. Chyba coś podejrzewa. - To tylko twoja wyobraźnia. - Na początku też tak myślałam, ale tamtej nocy, kiedy wróciliśmy do domu po stypie, zapytał mnie, gdzie zniknęłam. Chris połaskotał ją pod brodą. - Ale przecież mu nie powiedziałaś. Lili nie wydało się to zabawne. - Od tamtej pory stałam się dla niego kochana i czuła. Próbowałam uśpić jego czujność, ale nie sądzę, by dał się przekonać. Dużo o tobie mówi i przygląda mi się, gdy sądzi, że tego nie widzę. W świetle niedawnej rozmowy z George'em, Chris zaczął się zastanawiać, czy Lila nie ma przypadkiem racji. Jeżeli jednak Robson podejrzewał ich o romans, to co z tego? Nie obchodziło go, czy mąż Lili o tym wie. W tej chwili interesowała go jej współpraca, jeżeli będzie potrzebna. Poszedł za Lilą, wspinającą się na niski pagórek, za którym zostawiła samochód. Rzuciła kapelusz na tylne siedzenie i otworzyła drzwi od strony pasażera. - Zaczekaj - odwrócił ją i przyciągnął do siebie. - Nie pożegnasz się ze mną? - Chris, nie mam czasu. - Jesteś pewna? - wymruczał, skubiąc ją w ucho. Odepchnęła go, na żarty. - Powinnam czekać w domu na powrót mojego kochającego męża po ciężkim dniu pracy. Musisz sobie znaleźć inną dziewczynę do zaspokajania potrzeb. - Ścisnęła go szybko, zachęcająco. - Nie chcę innej dziewczyny. - Wsunął nogę pomiędzy jej uda i zaczął się ocierać o jej krocze. - Chcę kobiety. Ciebie, Lila. A ty chcesz mnie, ponieważ wiem, jak uczynić cię szczęśliwą. Nie było to najbardziej stylowe pieprzenie, a już na pewno niezbyt wygodne, ale Chris doprowadził Lilę do kolejnego orgazmu, a dla niej liczyło się tylko to. Kiedy wreszcie ją puścił, oddychała ciężko, a jej oczy błyszczały z podniecenia. Teraz nadszedł najlepszy moment, żeby ją zapytać, pomyślał. - Pomożesz mi, Lila, kiedy będę cię potrzebował, prawda? - Spróbuję. - Usiłowała wygładzić sukienkę, ale cienki materiał przywierał do jej spoconej skóry, - Czasem trudno mi się od razu wyrwać z domu. - Nie miałem na myśli wyłącznie seksu, tylko sytuację, kiedy rzeczywiście będę cię potrzebował. Odsunęła się i spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Potrzebował mnie do czego? Chris przesunął dłońmi po jej ramionach, czule, delikatnie. - Na przykład, gdy twój wujek, Rudy, zapyta cię, czy byłem u ciebie w niedzielę po południu. Powiesz mu wtedy, że to prawda, czyż nie? Natychmiast wytrzeźwiała, jakby ktoś chlusnął jej w twarz kubłem zimnej wody. Przestała być rozmarzona i nasycona. Nigdy nie widział jej tak czujnej. - Dlaczego wujek Rudy miałby mnie zapytać o coś takiego? O Chryste, George się dowiedział. - Nie, nie. To nie ma nic wspólnego z George'em. - Delikatnie masował jej ramiona. - Chodzi o mnie. O nas. Próbuję uzyskać rozwód, Lila. Kiedy mi się uda, chciałbym porozmawiać z tobą o przyszłości. O naszej wspólnej przyszłości. Wiem, że jest może zbyt wcześnie, żeby żądać od ciebie poważnej deklaracji, zwłaszcza że wisi mi nad głową ta sprawa ze śmiercią Danny'ego, jednak wszystko się wkrótce wyjaśni. Jak szybko, będzie to zależało od tego, co powiesz Rudemu na temat ostatniej niedzieli. W ten sposób uzależnił ich wspólną przyszłość od jej decyzji. Dyskretnie obarczył ją odpowiedzialnością za to, co może się zdarzyć, a jednocześnie zasugerował możliwość małżeństwa. Aby przypieczętować umowę, pochylił się i pocałował ją w czoło. - Mogę na ciebie liczyć, prawda? - Oczywiście, Chris. - Wiedziałem o tym. - Pocałował ją delikatnie w usta, wypuścił z objęć i pomógł wsiąść do samochodu. Lila zapaliła silnik, a potem uśmiechnęła się do niego. - Możesz liczyć na to, że zadbam o Lilę. Chris poczuł, jakby wymierzyła mu policzek. - Co? - Wyraźnie uważasz mnie za głupią gęś. Jesteś świetnym kochankiem, Chris, ale to jedyna rzecz, dla której cię znoszę. George nie jest nikim specjalnym, ale mnie uwielbia. W moim domu jestem księżniczką. W twoim znajdę się pod władzą Huffa i stanę się nic nieznaczącą, zdradzaną żoną. Jeżeli zaś chodzi o ten bałagan ze śmiercią twojego brata, to twój problem, kochanie. Radź sobie sam. 21 Telefon Becka zadzwonił, gdy wchodził po schodach na ganek domu Hoyle'ów. Odebrał, wysłuchał informacji, przeklął pod nosem, a potem zapytał: - Kiedy? - Około godziny temu - odparł Rudy Harper. - Czy potrafił to wyjaśnić? - Nie. Na tym polega problem. - W porządku, Rudy. Dziękuję, że dałeś mi znać. Zadzwonię do ciebie. Beck przerwał połączenie i wszedł do środka. Obszerny korytarz był ocieniony i wyciszony, jak gdyby dom odbywał właśnie drzemkę. W bibliotece nie było nikogo. Beck znalazł Huffa w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu: w oranżerii Laurel Lynch Hoyle. - Co ty tu robisz? - Mieszkam tutaj. - Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Jestem trochę roztrzęsiony. - Właśnie widzę. Idź, nalej sobie drinka. - Dzięki, ale lepiej będzie, jeśli się powstrzymam. - Musisz zachować klarowny umysł? - Coś w tym stylu. - Siadaj. Nakręcasz się bardziej niż którykolwiek z moich znajomych. Beck opadł na jeden z ratanowych foteli, które stały w oranżerii. Zachodnia strona nieba, na którą wyglądały wysokie okna, nabrała lawendowego koloru, jak kilka storczyków w doniczkach, które kwitły obficie. Zapadał zmierzch. Soczysta zieleń paproci przywodziła na myśl chłód, tak upragniony po upalnym dniu. Oranżeria wydawała się oazą zapraszającą gości, by się odprężyli, wyciszyli. Jednak dziś potrzeba było czegoś więcej niż tylko atmosfery tropików, żeby go uspokoić. Huff ułożyl się na szezlongu z kilkoma poduszkami pod plecami. Trzymał w dłoni szklaneczkę z burbonem, ale nie palił, spełniając tym życzenie zmarłej żony, aby nie przynosić papierosów do tego pomieszczenia. - Dobrze się czujesz? - spytał Beck. - Zdaje się, że lepiej niż ty. Gdybyśmy mieli się założyć, który z nas ma teraz wyższe ciśnienie, postawiłbym pieniądze na ciebie, - Czy to takie oczywiste? - Powiedz mi, co się dzieje. Beck westchnął głośno i oparł się wygodniej o poduszki na krześle. - Obrywa się nam ze wszystkich stron, Huff. - Po kolei. - Po pierwsze, mamy kłopoty z Paulikiem. Rozmawiałem przez telefon z doglądającym go lekarzem. Prognozy na wyleczenie są dobre. Fizycznie Billy radzi sobie doskonale, tak jak się można było spodziewać. - Ale? - Ale wpadł w głęboką depresję. - To oznacza konieczność zatrudnienia psychologa burknął niezadowolony Huff. - Nie dostaliby na to pieniędzy, nawet gdyby wypełnili formularz, czego nie zrobili. Myślę, że powinniśmy im zaoferować opłacenie sesji u psychiatry. Huff skrzywił się z odrazą. - Ci lekarze nieźle nakręcają sobie koniunkturę. To przekręt. - W niektórych przypadkach zapewne tak. Zważywszy jednak, że Billy przechodzi ciężki okres pod względem emocjonalnym i umysłowym, wydaje się dość logicznym posunięciem. Poza tym przysporzyłoby to nam popularności, której desperacko potrzebujemy. - W porządku, ale tylko kilka spotkań - zdecydował Huff. - Nic na dłuższą metę. - Powiedzmy, pięć sesji. - Powiedzmy, trzy. Co jeszcze? - Pani Paulik. Nowy suv, który wysłaliśmy do niej wczoraj, stał na moim miejscu parkingowym, gdy przyjechałem do pracy dziś rano. Wysłałem robotników do jej domu, żeby wykonali część niezbędnych napraw, i tak dalej. Pani Paulik nie wpuściła ich za próg. Odesłała ich z kwitkiem, a potem zadzwoniła do mnie i oświadczyła, że mogę sobie włożyć moje łapówki wiadomo gdzie. Wyprowadza się z twojego domu, „twojego śmierdzącego domu", jak się wyraziła. I dodała, że jeśli myślimy, iż kilka kolorowych paciorków kupi jej milczenie, powinniśmy się jeszcze raz zastanowić. Huff pociągnął łyk burbona. - To jeszcze nie wszystko, prawda? - Nie - odpowiedział Beck z ociąganiem. - Zamierza nas pozwać. - Cholera jasna! Tak powiedziała? - Obiecała nam to. Mieszając bursztynowy płyn w szklaneczce, Huff zamyślił się na kilka chwil. - Założę się, że tego nie zrobi, Beck - rzekł wreszcie. - Swoimi groźbami próbuje zwrócić na siebie uwagę. W porządku, osłódźmy zatem nieco jej niedolę. - Jeszcze więcej podarków? Myślę, że to tylko bardziej umocni w przekonaniu, że próbujemy ją przekupić w zamian za milczenie. Poza tym jest jeszcze coś. - Beck przerwał i westchnął ciężko. - Pani Paulik zamierza porozmawiać z prokuraturą. Zamierza oskarżyć nas o przestępstwo kryminalne. Huff dopił drinka i odstawił szklankę. Jego gwałtowne ruchy świadczyły o targającym nim gniewie. - Nie ma na to szans - ciągnął Beck. - Musiałaby udowodnić, że wiedzieliśmy, iż ten wypadek musi nastąpić, a tego nie dokona nawet najbystrzejszy oskarżyciel. Z drugiej strony, znam kilka firm, które odpowiadały na zarzuty o umyślne nieprzestrzeganie przepisów bezpieczeństwa i w związku z tym celowe narażanie życia swoich pracowników. Ich wieloletni klienci nagle zwijali interesy, a pracownicy zwłaszcza ze szczebla kierowniczego, rezygnowali z pracy ze strachu przed pójściem na dno wraz z tonącym okrętem. Takie procesy trwają latami. Ogromne konglomeraty z miliardowym budżetem i falangą prawników zaangażowanych w sprawie mają szansę przetrwać. Prywatnym przedsiębiorstwom, jak naszemu, zazwyczaj się to nie udaje. Huff prychnął drwiąco. - Potrzeba więcej niż jednej niezadowolonej, pyskatej baby, żeby zamknąć Hoyle Enterprises. - W normalnym przypadku zgodziłbym się z tobą, ale Alicia Paulik nie działa sama. Zatrudniła Charlesa Nielsona jako swojego prawnika. Dziś otrzymałem od niego faks. Nie będę cię nabierał, Huff. To prawdziwy koszmar. - Gdzie jest ten faks? Beck otworzył teczkę, którą przyniósł ze sobą, i wyciągnął kartkę papieru. Wstał i wręczył ją Huffowi ze słowami: - Chyba jednak się czegoś napiję. Poszedł do biblioteki, nalał sobie burbona i wody, porozmawiał z Selmą, która przyszła zapytać, czy Beck zostanie na kolację, a potem wrócił do oranżerii. Huff nie wylegiwał się już na szezlongu, lecz spacerował wielkimi krokami wzdłuż okna. Faks leżał zmięty na ziemi. - Zawracanie głowy. Nasi pracownicy nie będą strajkować - powiedział wreszcie. - Mogą. - Nie zrobią tego. - Jeżeli zjednoczą się wokół sprawy... - Zjednoczą, diabła tam! - wrzasnął. - Za bardzo się boją o swoje... - Nic nie jest już tak, jak czterdzieści lat temu, Huff! - krzyknął Beck. - Nie możesz prowadzić interesów tak, jak wtedy, gdy przejąłeś fabrykę. Nie możesz być autonomiczny. - Powiedz mi do cholery dlaczego nie? - Ponieważ Destiny nie jest feudalnym miasteczkiem odizolowanym od reszty świata. Rząd... - Rząd nie ma żadnego cholernego prawa mówić mi, jak mam prowadzić interesy! Beck zaśmiał się krótko. - Prawo federalne powiada, że może. AOŚ i OSHA obserwują nas i zapisują nazwiska. Teraz może się do nich dołączyć Sąd Najwyższy. Na samą myśl o tym Nielson pewnie dostał wzwodu. - Potarł kark, po czym upił nieco whisky. - Poprosił związki zawodowe, żeby wysłały tu... - Swoich oprychów. - Przyjadą na początku przyszłego tygodnia. Zorganizują pikietę i będą namawiali naszych pracowników do przyłączenia się tak długo, aż... cóż, czytałeś faks. Jest tam lista wstępnych żądań i obietnica dalszych. Huff machnął ręką niecierpliwie. - Nasi robotnicy nie posłuchają żadnych agitatorów z zewnątrz, zwłaszcza jeśli przybędą z Północy. - A jeśli będą to miejscowe chłopaki? Cajun. Biali i czarni. Nielson jest zbyt sprytny na to, żeby przysyłać tu ludzi, którzy z miejsca wzbudzą nieufność. Pojawią się chłopcy z Południa, którzy rozmawiają naszym językiem. - Nieważne, skąd przybędą. Tak długo, jak my nie pozwolimy im się wtrącać w nasze sprawy, robotnicy zrobią to samo. - Możliwe. Miejmy nadzieję. Problem w tym, że wypadek Billy'ego wywarł na wszystkich ogromne wrażenie, Huff. Nie byłeś w fabryce od dnia, w którym się to zdarzyło. Atmosfera jest fatalna, panuje ogólne niezadowolenie. Ludzie narzekają, mówią, że nic takiego by się nie zdarzyło, gdybyśmy przeprowadzali rutynowe przeglądy techniczne maszyn i przestrzegali przepisów BHP - Paulik nie powinien w ogóle pracować przy tym podajniku. Nie był to tego szkolony. - Na twoim miejscu nie używałbym tego argumentu, Huff, ponieważ to jeden z ich zarzutów. Słyszałem skargi, że nowi pracownicy wysyłani są na halę bez właściwego przyuczenia i że w naszej fabryce w ogóle nie można liczyć na porządne przeszkolenie. Na miejscu George'a Robsona byłbym bardzo ostrożny. Chociaż wszyscy wiedzą, że jest tylko kukiełką. Wyrzucając z siebie stek przekleństw, Huff odwrócił się do okna i spojrzał na swoją posiadłość. Beck dał mu trochę czasu na przetrawienie tego, o czym właśnie rozmawiali. Wreszcie stary podszedł do pianina i uderzył kilka klawiszy. - Umiesz na tym grać, Beck? - spytał. - Nie. Moja mama przeszła okres fascynacji Pete'em Fountainem i zapisała mnie na lekcje klarnetu. Poszedłem trzy razy, a potem odmówiłem dalszej nauki. - Laurel umiała grać na pianinie. - Huff uśmiechnął się do klawiatury, jakby widząc przebiegające po niej dłonie żony. - Bach, Mozart, Dixieland jazz. Potrafiła usiąść, spojrzeć na nuty i zagrać jak wirtuoz. - Musiała mieć do tego talent. - Jeszcze jak. - Sayre powiedziała mi, że nie odziedziczyła go po matce. - Sayre - sapnął Huff. - Wiesz, co dzisiaj robiła? Beck pokręcił głową. Nie chciał rozmawiać o Sayre. Nie chciał nawet o niej myśleć. - Powiedzmy, że była zajęta - rzucił Huff. Beck nie bardzo wiedział, jakiej reakcji oczekuje po nim Huff i czy w ogóle jakiejś się spodziewa. Najwyraźniej nie, ponieważ wrócił na szezlong i podjął przerwaną dyskusję: - Oto, co myślę, Beck. Uważam, że ten cały Nielson to krzykacz, nic więcej. Dlaczego ostrzegł nas przed przybyciem swoich ludzi? Dlaczego nas nie zaskoczył? - Masz na myśli niespodziewany atak? - Taką właśnie obrałbym taktykę. - Huff wymierzył w Becka palcem, jakby trafił w dziesiątkę. - Dlaczego dał nam czas na przygotowanie się? Oznajmia nam, że zamierza rozpocząć z nami walkę. Oznacza to, moim zdaniem, że albo jest kiepskim strategiem, albo też nie jest w polowie tak sprytny, za jakiego się uważa. - Albo? - Albo to, że próbuje wywołać zamieszanie po to, by zyskać rozgłos, ale tak naprawdę nie chce zrealizować wszystkich swoich gróźb. Nie sądzę, żeby Nielson chciał walki. Myślę, że się nas boi. Beck zastanawiał się nad tym przez chwilę. - Nie wygląda mi na kogoś, kto boi się stawić czoło. Po tym, jak otrzymałem faks, zadzwoniłem kilka razy do jego biura w Nowym Orleanie. Powiedziano mi, że wyjechał. Zostawiłem wiadomość i prośbę, żeby oddzwonił. Do tej pory tego nie uczynił. - Widzisz? - Huff uśmiechnął się szeroko. - To właśnie miałem na myśli. Unika nas, a to mi pachnie tchórzem. Blefuje. - Chcesz, żebym nadal próbował się z nim skontaktować? - Daj mu się we znaki. Zobaczmy, jak mu się spodoba, że co rusz dostaje szturchańce w bok. Zacznij mu się naprzykrzać. - To dobry pomysł, Huff. - Nie odpuszczaj, dopóki nie zgodzi się na spotkanie twarzą w twarz. To jedyny sposób, by go rozszyfrować. Te faksy i listy FedExu to jakieś gówno. Jestem już zmęczony tym przerzucaniem się groźbami. - Zajmę się tym jutro z samego rana. - A tymczasem chciałbym, żebyś porozmawiał z naszymi najbardziej lojalnymi ludźmi, na przykład z Fredem Decluette'em. Z tymi, na których możemy liczyć. Trzeba się dowiedzieć, kim są podżegacze wśród naszych robotników. - Rozmawiałem z Fredem dziś po południu. Wraz z kilkoma innymi kolegami będą mieć oczy i uszy otwarte i doniosą nam, kim są ci wichrzyciele. Huff puścił do niego oko. - Powinienem wiedzieć, że od razu się tym zajmiesz. - Jeszcze jeden drink? Beck wstał i ujął szklankę Huffa. W bibliotece nalał kolejną porcję burbona sobie i jemu, po czym wrócił do oranżerii. - A teraz porozmawiajmy o czymś innym - odezwał się Huff, odbierając drinka z jego rąk. Beck spojrzał na niego ponuro. - Obawiam się, że jest coś jeszcze. Przed kilkoma chwilami zadzwonił do mnie Rudy Harper i... - To może poczekać. Porozmawiajmy o Sayre. - O co chodzi? - Może byś się z nią ożenił? Beck zatrzymał się tuż nad ratanowym siedziskiem i spojrzał na Huffa, który jak gdyby nigdy nic sączył drinka, Roześmiał się, widząc zaskoczenie na twarzy towarzysza. Beck otrząsnął się szybko i usiadł na krześle. - To chyba te leki zaburzają twoje myślenie. Co przepisał ci doktor Caroe i czy powinieneś to łączyć z alkoholem? - Nie jestem ani naćpany, ani pijany. Posłuchaj mnie. Beck udał, że się rozluźnia. Oparł się o poduszkę. - Lepiej, żeby to była dobra historia. Zamieniam się w słuch, Huff. - Nie bądź takim mądralą. Mówię poważnie. - Masz urojenia. - Podoba ci się? W odpowiedzi Beck jedynie spojrzał się na Huffa beznamiętnie. - Tak myślałem - powiedział Huff, śmiejąc się serdecznie. - Widziałem was oboje przy rozlewisku, po stypie. Nawet z tej odległości wyczułem żar między wami. - Żar? Masz rację. Sayre bardzo żarliwie tłumaczyła mi, jak podłą jestem kreaturą, - Wyśmiewając matrymonialne mrzonki Huffa, Beck zastanawiał się jednocześnie, czy stary rozmawiał z Chrisem i czy ten opowiedział mu o scenie w kuchni domu Becka, jaką przerwał swoim przybyciem. Ciekawe, jak długo Chris u niego był? Jak wiele usłyszał z ich rozmowy? - Skąd ci się wziął ten szalony pomysł? - spytał z całą nonszalancją, na jaką było go stać. - Praktycznie biorąc, jesteś członkiem naszej rodziny. Poślubienie Sayre nada temu oficjalny ton. - W twoim planie jest pewien szkopuł, Huff. Nawet gdybym nie marzył o niczym innym, jak tylko o ożenku z Sayre, a przypominam, że to nieprawda, pamiętaj, że ona gardzi rodziną. - Mógłbyś ją do nas przekonać. Beck uśmiechnął się krzywo. - Sayre nie wygląda mi na tak spolegliwą osobę. Właściwie można powiedzieć, że jest równie elastyczna, jak nasze stalowe rury. - Nie czujesz się wystarczająco silnym mężczyzną, żeby sobie z nią poradzić? - Nie - roześmiał się Beck. - Poza tym, nie chciałbym kobiety, z którą muszę sobie „radzić". - Zbyt późno zdał sobie sprawę, że sam poprowadził się prosto w pułapkę. Huff uniósł brwi. - W takim razie idealnie do siebie pasujecie, prawda? Chemia, żar i tak dalej. Sayre to narowista klaczka, a ty przecież nie chcesz podnóżka do swoich stóp. Beck dopił drinka i odstawił pustą szklankę na filigranowy stolik. - To się nie stanie. Zapomnijmy, że w ogóle o tym wspomniałeś. - Jeżeli martwisz się o ewentualny nepotyzm, o tym zapomnij. Ja ożeniłem się z córką mojego szefa i zobacz, jak dobrze się wszystko ułożyło. - To co innego. - Pewnie, że tak, Masz do zaoferowania znacznie więcej niż ja w tamtym czasie. Nie miałem grosza przy duszy Byłem nikim. Prostakiem, który nie miał nawet własnego ubrania na grzbiecie. Ty możesz zaoferować Sayre bardzo wiele. - Nie pozwoliła mi nawet zapłacić za hamburgera w barze. - A co z jadłodajnią nad rozlewiskiem? Czy wtedy też nie pozwoliła ci zapłacić? Beck poczuł, jak uszy płoną mu ze wstydu. Ile jeszcze wie ten podstępny stary łotr? Z wysiłkiem zachował obojętny wyraz twarzy. - Jak na taka chudzinę, potrafi wtrząchnąć niezłą porcję Nakarmienie jej kosztowało mnie wtedy piętnaście dolarów, włączając w to napiwek. Huff zaśmiał się, ale nie pozwolił, by żart Becka sprowadził go z głównego toru. - Przez całe życie pracowałem z myślą o jednej, jedynej rzeczy - zaczął z powagą. - Pomyślisz pewnie: o pieniądzach. Otóż nie. Lubię mieć forsę, ale tylko dlatego, że daje władzę, ja zaś wolę to od wszelkich dóbr materialnych. Szacunek? Diabła tam! Nie obchodzi mnie to, co myślą o mnie inni. Czy mnie kochają, czy nienawidzą, to nie mój problem. - Wyciągnął palec wskazujący. - Harowałem tylko po to, żeby moje imię mnie przeżyło. To wszystko. Czy to cię dziwi? - Machnął ręką, jakby odganiając szkodnika. - Możesz sobie zatrzymać swoje pieniądze i te wszystkie, jak im tam, tabliczki pamiątkowe i ordery za dobroczynną działalność i politykę społeczną. Nic mnie to nie obchodzi, o nie, drogi panie! Za cały mój trud i poświęcenie chcę jedynie, aby wszyscy pamiętali nazwisko Huffa Hoyle'a i powtarzali je przez długi czas, na długo po tym, jak mnie pogrzebią. To zaś oznacza wnuki, Beck. Jak dotąd nie dorobiłem się żadnego i zamierzam to naprawić. - Musisz więc porozmawiać z Chrisem - powiedział poważnie Beck. Huff zmarszczył się gniewnie i sięgnął do kieszeni koszuli po paczkę papierosów. Potem jednak przypomniał sobie, że palenie w tym pokoju było zabronione. - W najbliższym przewidywalnym czasie Chris nie zostanie ojcem. - Opowiedział Beckowi o owariektomii Mary Beth. - Nie wiedziałem o tym. Chris mi nie powiedział. - Tak, niestety, mają się rzeczy. Chris musi najpierw uzyskać rozwód, uczciwie lub nie. Jednak nawet jeżeli Mary Beth podpisze papiery jutro rano, obawiam się, że mój syn nie ma żadnej kandydatki czekającej w kolejce na żonę. Ty natomiast - powiedział, wpatrując się intensywnie w Becka - jeśli przystąpisz do działania, możesz dać mi wnuka w ciągu dziesięciu miesięcy. Beck potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Ta rozmowa staje się z minuty na minutę coraz dziwniejsza. Najpierw chcesz, żebym ożenił się z kobietą, która mnie nie znosi, a teraz planujesz jeszcze, żebym został ojcem jej dziecka? Już ja jestem bardziej niż zaskoczony, a potrafisz sobie wyobrazić reakcję Sayre? Albo zabije nas śmiechem, albo krzykiem. Tak czy owak, nawet gdybyś chciał z nią o tym porozmawiać, musiałbyś zabrać się do tego zaopatrzony w krzesło z rzemieniami, bat i uzdę. Możemy już zostawić ten temat? To wykluczone. - Oczywiście, zdaję sobie sprawę z pewnych trudności - powiedział niezrażony Huff - ale jestem pewien, że potrafię sobie z nimi poradzić. - Nie ze wszystkimi, Huff - Na przykład, z czym nie? - Na przykład, z konfliktem interesów. Jestem prawnikiem Chrisa. Huff zmarszczył brew. - I co to ma wspólnego z tą sprawą? - A to, że Sayre uważa, iż detektyw Scott wpadł na jakiś ślad. Obserwował, jak twarz Huffa stopniowo przekształca się w maskę wściekłości. - Sayre sądzi, że Chris zabił Danny'ego? Jak może?! Dlaczego?! Z powodu Iversona? - Zapewne jest to jedna z przyczyn. - I? Beck spojrzał na swoje dłonie, złożone jak do modlitwy. - Wspomniała też coś o Sonniem Hallserze. - Huff nie reagował tak długo, że w końcu Beck podniósł głowę i spojrzał na niego. - Powiedziała, że zabijanie macie we krwi. Twarz Huffa zrobiła się tak czerwona, że Beck się przestraszył, by to nie był ponowny zawał. - Przynieść ci wody? Huff zignorował ofertę. - Sprawa Hallsera zdarzyła się wieki temu. - Najwyraźniej niewystarczająco dawno. Sayre zachowała żywe wspomnienia tamtych chwil. - Czy pamięta również, że nigdy mnie o nic nie oskarżono? - Tak, ale się zastanawia, czy przypadkiem... - potrząsnął głową, nie mogąc zakończyć zdania. - Nie mogę tego powtórzyć. - Zastanawia się, czy przypadkiem nie wyszedłem z fabryki dopiero po tym, jak Hallser wpadł do piaskarni i został wciągnięty przez maszynę? Że może sam go tam wepchnąłem i zostawiłem, by wykrwawił się na śmierć? Beck spojrzał na niego bez słowa. Tak właśnie brzmiały oskarżenia. Nigdy nieudowodnione, nigdy nieprzedstawione w sądzie, jedynie pobieżnie sprawdzone przez przedstawicieli prawa. - Sayre zawsze miała o mnie jak najgorsze mniemanie - powiedział Huff, - Tymczasem ja chciałem tylko zapewnić wszystko co najlepsze całej mojej rodzinie. - Wstał z szezlonga i znów zaczął przechadzać się po oranżerii, - Jeszcze jako wychudzony mały dzieciak z ubłoconymi nogami przyrzekłem sobie, że nie pozwolę nikomu traktować mnie jak śmiecia, nigdy nie będę chował głowy w piasek ani płaszczył się przed ludźmi. Nigdy do tego nie dopuściłem i, do cholery, nie dopuszczę. Jeśli komuś nie podobają się moje metody, to jego problem. Dotyczy to również panny Sayre Lynch Hoyle. - Nie chciałem cię zdenerwować, Huff, ale sam zapytałeś. Huff machnął ręką. - Daj spokój. Niech Sayre myśli sobie, co chce. Nie wiem, dlaczego nagle przyszło jej do głowy, by wyciągać na światło dzienne stare wydarzenia, które miały miejsce, kiedy była jeszcze siusiumajtką. Pewnie wyzbyła się wszystkich powodów, aby mnie nienawidzić i teraz musi wyskrobywać coś z samego dna. Kto wie, co nią kieruje? Ale przecież nie musi mnie lubić, żeby poślubić ciebie. - Zatrzymał się nagle i zachichotał, patrząc na Becka bystro. - Zwiodłeś mnie, co? Pomyślałeś: Wyprowadzę starego z równowagi, żeby zaczął myśleć o czymś innym. Co tak naprawdę cię martwi? Czy to, że Sayre miała już dwóch mężów? - Nie mam prawa jej oceniać. - Była młoda - powiedział Huff, chociaż Beck nie pytał o komentarz. - Impulsywna, krnąbrna i nierozważna. Dokonała złych wyborów. - Chyba nie do końca tak było, prawda, Huff? Czy ci narzeczeni nie byli przypadkiem wybrani przez ciebie? Huff zmrużył oczy. - Powiedziała ci o tym? - Nie. Chris mi powiedział. Huff poruszył ustami, jakby trzymał w nich papierosa. Robił to zawsze wtedy, gdy nie palił. - Nad tą dziewczyną nie można było zapanować. Jej życiem rządził chaos, a ona tylko pogarszała sprawę. Jako jedyny rodzic uznałem, że moim obowiązkiem jest coś z tym zrobić, aby uniknąć totalnej katastrofy. Przyznaję, że postawienie ultimatum w sprawie zamążpójścia było dość drastycznym krokiem, ale sytuacja wymagała ode mnie, abym był twardy. Powiadam ci, Beck, możesz sobie teraz pomyśleć: Biedna Sayre, ale radzę ci, nie popełniaj tego błędu. Zmieniła życie tych mężczyzn w pasmo udręk. O tak, sami się o to prosili. Chcieli jej, drugi mąż tak samo jak pierwszy, chociaż zdawał sobie sprawę, że pierwsze małżeństwo rozpadło się, zanim jeszcze wysechł atrament na certyfikacie. Uznali jednak, że jest warta piekła, jakie im urządziła. Była pięknością, narowistą klaczką. Dziką i... sam wiesz. O tak, Beck dobrze wiedział. Sayre taka właśnie była. Jego dłonie to poczuły, usta posmakowały. Lepiej jednak o tym nie myśleć. - Skoro pierwsze małżeństwo skończyło się rozwodem, dlaczego nalegałeś na drugie? - Jeszcze nie zrobiłem porządku z fochami Sayre. - Wciąż była zakochana w Clarku Dalym? Huff nachmurzył się jeszcze bardziej. - O tym także wiesz? - Niewiele. - Miałem rację, przerywając ten romans, nie sądzisz? Zobacz, co się zrobiło z tego chłopaka. Uważasz, że Sayre byłaby z nim teraz szczęśliwa? Jest miejscowym pijakiem, żyje z dnia na dzień. To przegrany człowiek. Powiedz mi, że się myliłem, zapobiegając temu związkowi. Beck powstrzymał się od komentarza. Najwyraźniej był to delikatny temat, zarówno dla Sayre, jak i dla Huffa. Stary spojrzał na niego badawczo. - Założę się, że przeszło ci przez głowę to pytanie. - Jakie? - Jaka jest w łóżku. - Na litość boską, Huff! - Beck zerwał się na równe nogi. - Nie zamierzam tego dłużej wysłuchiwać. Odwrócił się w kierunku drzwi i niemal zderzył się z Chrisem, który właśnie wchodził do oranżerii, - Nie zamierzasz dłużej wysłuchiwać czego? - spytał. - Próbuję namówić Becka do ożenku z Sayre - wyjaśnił Huff. Chris spojrzał na Becka z rozbawieniem w ciemnych oczach. Śmiał się w duchu na myśl o romantycznym interludium, którego był świadkiem. - Mam zacząć odświeżać mój smoking? - Powiedziałem Huffowi, że się łudzi. Najwyraźniej ty również żyjesz w świecie bajek. Ton Becka spowodował, że Chris cofnął się o krok. - Co cię tak zdenerwowało? - Co, do cholery, robiłeś w domku rybackim? - Co takiego? - spytał Huff. - To właśnie była sprawa, z którą zadzwonił do mnie Rudy - wyjaśnił Beck. - Próbował nas ostrzec. Wygląda na to, że Wayne Scott wrócił niedawno do biura szeryfa, z trudem ukrywając podniecenie, ponieważ przyłapał Chrisa w domku rybackim. - I co z tego, do cholery? Idę sobie nalać drinka. - Chris odwrócił się, ale Beck wyciągnął rękę i złapał go za ramię. Chris strząsnął jego dłoń ze złością, lecz pozostał na miejscu. - Co tam robiłeś? - spytał Beck. - To moja posiadłość. - To miejsce przestępstwa. Czy wiesz, w jakim świetle cię to stawia? - Nie. W jakim? - Złym. Jakbyś był winny. Obaj patrzyli na siebie przez chwilę z gniewem. Chris wycofał się pierwszy: - Ani Scott, ani ty nie powinniście się tym tak podniecać. Dziś po południu wziąłem Lilę na piknik, niesłusznie zakładając, że ucieszy ją ten romantyczny gest. Chciałem ją nieco zmiękczyć i urobić, na wypadek, gdybym potrzebował jej jako mojego alibi na niedzielne popołudnie. Myślałem, że jeśli odegram wrażliwego mężczyznę w potrzebie, odezwie się w niej instynkt opiekuńczy. - Jak poszło? - Wygląda na to, że Lila nie ma żadnych instynktów opiekuńczych, ale wciąż nad nią pracuję. Beck nie był zadowolony z tej wymijającej odpowiedzi, nie pociągnął jednak dalej dyskusji na ten temat. - Nadal nie wyjaśniłeś, dlaczego poszedłeś do domku rybackiego. - Mijałem go, wracając do miasta. Zobaczyłem znajomy zakręt i zadziałał impuls. Nie byłem tam od kiedy... to się zdarzyło. Chciałem zobaczyć domek na własne oczy, Wszedłem i się rozejrzałem. Wszystko już uprzątnięto, ale nadal można dostrzec plamy krwi. Byłem tam tylko kilka minut. Kiedy wyszedłem, na zewnątrz czekał Scott, opierając się o samochód policyjny, z głupim uśmieszkiem na twarzy. - Co powiedział? - Coś przemądrzałego na temat przestępców zawsze powracających na miejsce zbrodni. Odrzekłem mu, żeby się pieprzył. Wtedy zapytał mnie, co tam robiłem i czy zabrałem coś ze środka. - I co mu odpowiedziałeś? - Nic. Powtarzasz mi przecież, że nie powinienem odpowiadać na żadne pytania bez twojej obecności. - Co się potem zdarzyło? - Wsiadłem do samochodu i zostawiłem go tam. - Chris, czy zabrałeś coś z domku rybackiego? - spytał Beck. Chris wyglądał tak, jakby za chwilę miał powiedzieć przyjacielowi, żeby poszedł do diabła. Zamiast tego rzucił jedynie suche „nie" i dodał: - Jedyną rzeczą, jakiej dotykałem, była klamka. Musiałem jakoś wejść do środka. Beck nie był pewien, czy powinien wierzyć Chrisowi, ale nie zadał żadnego więcej pytania. Pomogłoby mu, gdyby Chris był z nim zupełnie szczery, ale nie musiał być. Prawnicy nie zawsze chcą wiedzieć, czy ich klient jest winny, czy też nie. - Mam nadzieję, że nic wielkiego się nie stało - powiedział z większą pewnością w głosie, niż czuł. - Po prostu lepiej by było, gdybyś skonsultował się ze mną, zanim tam poszedłeś. - Jesteś moim prawnikiem, a nie przedszkolanką. Z tymi słowy Chris wyszedł z pokoju. Powrócił kilka minut później, z wysoką szklanką w ręku. Usiadł na stołeczku i rozejrzał się wokół, jakby nigdy przedtem tu nie zaglądał. - Dlaczego tu siedzimy? - Cały dzień spędziłem w bibliotece i potrzebowałem zmiany otoczenia - odparł Huff. - Tutaj właśnie zastał mnie Beck, kiedy przyjechał, by omówić ze mną kilka spraw. - Na przykład jakich... poza przyszłym małżeństwem z Sayre? Co, moim zdaniem, jest śmieszne. - Moim też - odparł Beck. - Na tym zakończmy wszelkie dyskusje na ten temat. - Spojrzał twardo na Huffa i zwrócił się do Chrisa. - Przyjechałem, żeby zasygnalizować Huffowi kilka ważnych problemów. - Wyliczył tematy, niczym listę albo urzędowe streszczenie. - To dość poważne sprawy - orzekł Chris. - Nie mogłeś poczekać z rozmową, aż ja się pojawię? Wyłączanie mnie z dyskusji wchodzi ci ostatnio w krew. - Nie zrobiłem tego specjalnie, Chris. Huff po prostu zapytał mnie i... - ... Beck udzielił mi odpowiedzi - przerwał Huff. - O szczegółach możesz dowiedzieć się później. Teraz jest coś, co chciałbym z wami przedyskutować. To poważna sprawa i dotyczy Sayre. - Powiedziałem ci już, że ten temat jest zamknięty. - Nie o tym mowa, Beck. Chodzi o coś innego. Chris upił łyk whisky. - Nie mogę się doczekać. Co też wymyśliła tym razem moja droga siostrzyczka? 22 Był sobotni wieczór i Klaps Watkins nie wiedział, co ze sobą zrobić. Od dziesiątej rano pił w knajpie zaszytej tak głęboko na bagnach, że jeśli nie wiedziało się o jej istnieniu, nie sposób było ją odnaleźć. Anonimowość tego miejsca była zamierzona. Pojawiająca się tu klientela rzadko posługiwała się prawdziwymi nazwiskami i reagowała dość wrogo na wścibskie pytania. Klaps sporo czasu spędził na grze w bilard i stracił dużo pieniędzy na zakładach. Potem kobieta z kolczykiem w nosie, której brakowało przedniego zęba, odrzuciła ofertę, że postawi jej drinka. Spojrzała na jego uszy i roześmiała się w głos: - Nie jestem aż tak spragniona. Po takiej odmowie Klaps wyszedł z hurkotem z knajpy. Nie musiał tolerować takiego traktowania. Nigdy nie upijał się na wesoło. Alkohol zawsze robił z niego gbura. Im bardziej był pijany tym bardziej stawał się opryskliwy. Dzisiejszego wieczoru nieźle szumiało mu w głowie. Wkurzył się jeszcze bardziej, kiedy wrócił do mieszkania kumpla, u którego się zatrzymał. - Szukali cię, człowieku. - Facet (w tamtej chwili Klaps nie mógł sobie przypomnieć jego imienia) zablokował drzwi kościstym ciałem, rozmawiając z Watkinsem przez pordzewiałą moskitierę, która wywoływała dość przykre skojarzenia nieczęstych odwiedzin przyjaciół z czasów więzienia, - Kto? - Dwaj policjanci. Około czwartej po południu. Moja stara spanikowała. Nie dziwota. Produkowała metę w łazience. - Powiedzieli czego chcą? - Nie, ale kiedy wsiadali do samochodu, jeden z nich wspomniał coś o Hoyle'u. W każdym razie moja stara mówi, że nie możesz tu dłużej zostać. Przepraszam cię, stary, ale kurde... - wzruszył ramionami - sam wiesz, jak jest. Diabli! Tak oto Klaps został bez dachu nad głową, a na dodatek był poszukiwany przez policję. Nie dadzą mu odetchnąć, co? Takie już jego pieskie życie. Z przemocą zetknął się jeszcze jako dziecko, gdy ojciec bijał go regularnie, a liczne rodzeństwo nieustannie przedrzeźniało z powodu uszu. Ich drwiny były bezduszne. Klaps nauczył się bronić przed nimi z równym okrucieństwem. Należał do gatunku porywczych awanturników, których jedyną odpowiedzią na najmniejszą sprzeczkę było użycie broni, nawet jeśli były nią tylko własne pięści lub zęby. Tendencje do przemocy wrzały w nim teraz, gdy pędził drogą na swoim motocyklu. Wszystko, co posiadał, leżało spakowane w koc za siedzeniem. Usiłował myśleć jasno i spokojnie, ale jego mózg naszprycowany był tanim alkoholem, co utrudniało rozsądne rozumowanie. Kiepsko, zwłaszcza że musiał podjąć kilka poważnych decyzji. Po pierwsze, u kogo się ma zaszyć? U rodzinki? Miał krewnych w całej Luizjanie, ale nie lubił żadnego z nich. Wujek przypominał mu zmarłego ojczulka, a Klaps szczerze nienawidził skurwiela. Większość krewnych miała stado wyjących bachorów, które działały mu na nerwy. Kilka tygodni temu jeden z kuzynów zgodził się go przenocować na sofie w dużym pokoju, ale zaledwie po jednym dniu oskarżył Klapsa o nieczyste myśli o jego żonie. Klaps wyśmiał go i powiedział, że jego stara jest potwornie brzydka i tylko ślepiec mógłby mieć o niej jakieś nieczyste myśli. W rzeczywistości żona kuzyna wcale nie była aż tak brzydka, on zaś nie poprzestał na nieczystych myślach, lecz wprowadził je w czyn, zwłaszcza że ta dziwka właściwie błagała go o to i przynaglała, żeby skończył, zanim jej stary wróci ze sklepu z sześciopakiem budweisera i słoikiem majonezu, po który go posłała. Tak czy owak, oskarżenie zakończyło sprawę. Klaps się wyprowadził i zaczął nawiedzać kumpli. Wielu z nich mieszkało w sąsiedztwie, ale teraz został wykopany z miejsca, ponieważ poszukiwali go przedstawiciele prawa. Takie wieści szybko się rozchodziły. Będzie traktowany jak zaraza. Żaden z jego kumpli nie przyjmie go pod dach. Dlaczego ci dwaj oficerowie go poszukiwali? Ba. Nie chciał myśleć o najgorszym, ale nie był głupi. Policjanci wspomnieli coś o Hoyle'u i Klaps mógł się założyć o własne klejnoty, że odnosili się do niedawno zmarłego. Później pomyślał, że musiało go nawiedzić jakieś pod... podpro... pod-jakieś tam przeczucie. Jak się nazywa te myśli, które rodzą się gdzieś głęboko w mózgu, bez udziału świadomości? Nie myślał o żadnym konkretnym miejscu przeznaczenia, jednak w pewnej chwili zorientował się, że zmierza malowniczą wiejską ścieżką prosto do posiadłości Hoyle'ów. Tak, oto ich dom, pośród dębów, tak idealny, że wydawał się nieprawdziwy, niczym z filmu. Słońce chowało się za dachem, złocąc kontury budynku. Był tak wielki, że mógłby zmieścić w sobie cały blok więzienny. Trzeba przyznać, że był zdecydowanie ładniejszy i czystszy niż fabryka. Przejechał obok posiadłości, wzdłuż białego płotu sztachetowego, który wyglądał dość niewinnie, ale Klaps nie chciał się naciąć, w razie gdyby płot był podłączony do prądu. Skurwysyny. Myślą sobie, że są panami całej tej ziemi. Na pewno żyją jak panowie, nieprawdaż? Nagle zauważył Chrisa Hoyle'a, zbiegającego ze schodów frontowych i wsiadającego do swojego srebrnego porsche. Klaps przyspieszył, żeby nie przyłapano go na węszeniu w okolicach domu. Na szczęście Chris wyjechał na ścieżkę i skręcił w przeciwnym kierunku. Klaps zawrócił i podążył za jego wozem w bezpiecznej odległości. Hoyle nie zajechał zbyt daleko. Skręcił z drogi w otwartą bramę. Na końcu prowadzącej od niej alejki stał dom, dużo mniejszy od posiadłości Hoyle'ów, ale i tak wyglądający o niebo lepiej niż budynki, w których kiedykolwiek mieszkał. Wyszedł zeń Beck Merchant, zaufany pomagier rodziny i wsiadł do samochodu. Klaps przyspieszył, żeby go nie zauważyli. Uśmiechnął się, czując na twarzy uderzenie gorącego wiatru. Jakiekolwiek plany na sobotnią noc mieli ci dwaj, niebawem miały się zmienić. Tej nocy Beck nie miał ochoty nigdzie wychodzić z Chrisem. Całą sobotę spędził w domu. Wymył pikapa, wykąpał Frita i porządnie go wyczesał. Były to proste czynności, mógł je wykonywać, zastanawiając się jednocześnie nad dręczącymi go problemami. Kiedy po południu zadzwonił Chris i zaproponował nocną rozrywkę, Beck odmówił. Chris jednak nalegał: - Nie wychodziliśmy nigdzie od czasu śmierci Danny'ego. Ostatnio ciągle na siebie wsiadamy z powodu tych idiotyzmów, w które chcą mnie wpakować. Wybierzmy się gdzieś i zapomnijmy o kłopotach, chociaż na kilka godzin. - A dokąd się wybieramy? - spytał teraz Beck, bo Chris oddalał się od miasta. - Myślałem o Razorbacku. - Nie mam ochoty tam jechać. Zbyt głośno, zbyt dużo alkoholu i zdecydowanie zbyt dużo ludzi. Chris rzucił mu szybkie spojrzenie. - Starzejesz się, Beck - Po prostu dziś nie jestem w nastroju na tego typu rozrywki. - Myślisz o mojej siostrze? Próbował go drażnić, ale Beck odparł z całą powagą: - Tak, właśnie o niej myślałem. Co ona planuje? - Nie mam pojęcia. Chris to samo powiedział wczoraj, gdy Huff opowiedział im, że Sayre odwiedza przysięgłych, którzy zasiadali w ławie na procesie Chrisa. - Rozmawia z każdym, kto tylko wyrazi chęć - podsumował stary. Gdy Beck zapytał, dlaczego Sayre to robi, zarówno Huff, jak i Chris przyznali, że nie wiedzą. Wzruszyli ramionami, jakby zdumiewało ich zachowanie Sayre i jakby nie mieli pojęcia, co nią powodowało, jednak wyraźne zmartwienie tym faktem przeczyło ich zadeklarowanej niewiedzy. Huffowi nie podobało się, że Sayre rozmawiała z tymi ludźmi. Podobnie Chrisowi. Wszystko to bardzo niepokoiło Becka. - Co to jest? - Chris przerwał jego rozmyślania. - Co? - Beck odwrócił się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę Chrisa. Tuż za nimi jechał motocykl, przyspieszając z rykiem silnika. - Czy to przypadkiem nie ten sam, który przejeżdżał obok mojego domu, kiedy wychodziłem? - spytał retorycznie Beck. - O cholera, to... - Nasz przyjaciel, Klaps Watkins - dokończył Chris. - Myślałem, że Rudy zajął się tą sprawą. - Najwyraźniej jeszcze go nie znalazł. - Beck sięgnął po komórkę przyczepioną do paska, żeby