srodku.

- Tak. Dzwoniła Marla Cahill. Twierdzi, ¿e odzyskuje pamiec. Powoli. Na razie wracaja do niej tylko strzepy wspomnien, ale miedzy innymi przypomniało jej sie, ¿e jechała samochodem z Pam Delacroix. Nie wie dokad ani po co, nie pamieta te¿, czy ta kobieta była jej bliska przyjaciółka czy tylko znajoma, ale mówi. ¿e widziała na drodze jakiegos człowieka, swiecacego jak Nowy Jork w swieto Czwartego Lipca. I ona, i Biggs gwałtownie skrecili, ¿eby w niego nie uderzyc. Ona zjechała na jedna strone drogi, cie¿arówka na druga. - Jezu, uwierzyłes w to? - Jak dotad, nie. Marla Cahill przyjedzie tu dzisiaj zło¿yc oficjalne zeznanie, wtedy zobaczymy. - Co sie stało z tym facetem na drodze? - Skoro nie został tam płaski jak nalesnik, a nigdzie w lesie nie natrafiono na ¿aden slad jego ciała, zakładam, ¿e uszedł z ¿yciem, ale sprawdzam, czy w któryms z lokalnych szpitali nie przyjeto kogos tej nocy lub nastepnego ranka. Mo¿e kiedy pojawi sie tu pani Cahill, poda nam dokładniejszy opis tego człowieka, chocia¿ watpie. http://www.e-plytywarstwowe.net.pl/media/ - Ty przeklęta dziwko. Gdzieś za oknem rozległo się wycie syreny, ale było już za późno. Ross objął Shelby ramionami. Kopała go, mocowała się z nim, drapała po twarzy, ale wciąż jej nie puszczał. Aloise zemdlała. Vianca klęczała przy niej, zanosząc się histerycznym szlochem. - Madre, och, madre. - Nie możesz tego zrobić, McCallum - syknęła Shelby. - Wrócisz do więzienia. Mam świadków. - Warto będzie wrócić. Poza tym nie posłałabyś ojca swojego dziecka do więzienia. - Ty nie jesteś ojcem Elizabeth. - Siłując się z nim, boleśnie wyrżnęła plecami o ścianę. Płomienie świec zadrżały. Potem świece przewróciły się, a od ognia zajęła się serweta. Shelby osunęła się po ścianie. Ross uderzył jej głową o podłogę. Poczuła straszliwy ból. Starała się zachować przytomność. Przez ciemną kurtynę, która majaczyła przed jej oczami, usłyszała, że starsza pani zaczyna się modlić, a potem

Poczuła, że gwałtownie się rumieni, udawała więc, że obserwuje motyle i pszczoły przelatujące z jednej doniczki pełnej kwiatów na drugą. - W tym sęk, dziewczyno. A jeśli ten dzieciak nie jest Smitha? Wiesz, już jest źle, a mogłoby się zrobić jeszcze gorzej. Powoli wstała i pochyliła się nad stołem. Nie mogła pozwolić, żeby ojciec ją zastraszał. - Rzecz w tym, że to dziecko jest moje. I tylko to się liczy. Właśnie po to tu wróciłam. Posłuchaj, masz wybór. Sprawdź zajeździe Well, Come Inn; spoglądała na pożółkłe, niegdyś beżowe draperie i na łóżko, zapadnięte pośrodku. Wcześniej włączyła stojący w rogu telewizor. Dźwięk był ściszony. Nadawali sitcom, którego nie znała, i co kilka sekund słyszała nagrany śmiech. Leżąc z laptopem na okropnie niewygodnym łóżku, usiłowała uporządkować swoje notatki. Na nocnym stoliku stała szklanka z tequilą. Na razie wypiła tylko jeden łyk - trunek był okropny i palił jej gardło. Po konfrontacji ze swoim stukniętym ojcem Katrina czuła się zmęczona, niespokojna, sfrustrowana. Zastanawiała się nawet, czy nie wrócić do dawnego nałogu i nie skombinować skręta. Nawet na tym zadupiu musiał być jakiś diler, który by ją zaopatrzył w marihuanę albo kokainę. - Nawet o tym nie myśl - mruknęła wściekła na siebie. Kiedyś rzuciła narkotyki, a przy okazji także męża, i nic nie zmusi jej do powrotu na tę drogę, nawet spotkanie z wszechmocnym sędzią. Wypiła kolejny łyk teraz już ciepłego alkoholu i pomyślała, że na pewno są lepsze sposoby, żeby powoli się zabijać. Potem zapisała wiersz, który usłyszała wcześniej tego dnia w pubie White Horse. Brzmiał jak dziecięca wyliczanka. Wtedy pomyślała, że jest zabawny, ale teraz wydał jej się aż nadto prawdziwy.