makatka, obco wyglądająca w tym wnętrzu.

– Proszę – pokazał. – Dziewięćset sążni kwadratowych palm, bananowców, magnolii i orchidei. Kosztowało mnie sto czterdzieści tysięcy. Za to wyszedł z tego prawdziwy eden. I tu cierpliwość Lagrange’a wreszcie się wyczerpała. – Posłuchaj mnie pan, lekarzu-lecz-się-sam! – Pułkownik groźnie wybałuszył oczy. – Czy ja, pańskim zdaniem, kwiatki tu przyjechałem wąchać? Proszę mnie tu nie czarować! Gdzie Lentoczkin?! W gniewie pan Feliks bywał straszny. Drętwieli nawet portowi policjanci, co niejedno przecież widzieli. Ale Donat Sawwicz nawet oka nie zmrużył. – Jak to gdzie? Tam! Pod szklanym niebem, pośród rajskich krzewów. – I pokazał ręką oranżerię. – Sam się tam skrył, zaraz pierwszego dnia. Wymarzone dla niego miejsce. Ciepło, ścian ani dachu nie widać. Zgłodnieje – zje jakiś owoc. Woda też jest, wodociąg na miejscu. Chciał pan zobaczyć „siostrzeńca”? Bardzo proszę. Tylko że on stroni od ludzi. Może się schować, to prawdziwa dżungla. – Nie szkodzi, znajdziemy – powiedział pewnym głosem policmajster, szarpnął drzwi i wkroczył w wilgotny, lepki upał, od którego od razu rozmiękł kołnierzyk, a w plecy załaskotał strumyczek potu. Pan Feliks przebiegł kłusem po głównej alejce, obracając głową na prawo i lewo. Donat Sawwicz od razu został w tyle. Aha! Za bujną rośliną o nieznanej pułkownikowi nazwie – jadowicie zieloną, z drapieżnymi, czerwonymi pąkami – mignęło coś cielistej barwy. http://www.e-szambabetonowe.info.pl rodzaju nieszczęśliwe wypadki. Ciekawiło go, jak tu obywają się bez policji, bez urzędników, bez strażaków. Na to ostatnie pytanie odpowiedź otrzymał szybko – jakby ktoś specjalnie umyślił urządzić dla zawołżskiego policmajstra naoczną prezentację. Przechodząc przez centralny plac miasteczka, Lagrange usłyszał hałas, krzyki, alarmujący dźwięk dzwonu. Zobaczył małych chłopców, biegnących gdzieś z nadzwyczaj rzeczowymi i skupionymi minami. Wciągnął powietrze swym wrażliwym na niezwykłe wydarzenia nosem, poczuł zapach dymu i zrozumiał: pali się. Przyspieszył kroku i ruszył w ślad za chłopaczkami. Skręcił za róg, potem jeszcze raz, i proszę: niczym rozkwitły w ciemnościach purpurowy krzak płonęła „Kryniczna”, drewniany pawilon w pseudoklasycznym stylu. Płonął zaciekle, niepowstrzymanie, widocznie iskry z wiaderka z żarem trafiły, gdzie nie trzeba, a kucharz się zagapił. O, jest, w białym czepcu i skórzanym fartuchu, a z nim dwóch kuchcików. Biegają wokół gorejącego krzewu, rękoma

– Dosyć – powstrzymała niszczyciela Lidia Jewgieniewna. – Chcę, żeby to potrwało. A ona niech wyje z przerażenia, niech przeklina dzień i godzinę, kiedy ośmieliła się wedrzeć w moje dziedziny! Ogłosiwszy ten straszny wyrok, pani Borejko wspięła się po drabince na pokład. Jonasz załomotał buciorami w ślad za nią. Podłogi już nie było widać, cała zniknęła pod wodą. Polina Andriejewna uniosła nogi i Sprawdź – Tsss – zasyczał młody człowiek, przykładając palec do warg. – On usłyszy. – Kto? Czarny Mnich? Nic on nie usłyszy. W dzień on śpi – powiedział Feliks Stanisławowicz, uradowany na dźwięk artykułowanych słów. – Ty mów po cichutku, to on się nie obudzi. Zerknąwszy bojaźliwie na Korowina, szaleniec przysunął się bliziutko do Lagrange’a i wyszeptał mu do ucha: – Krzyż to nie krzyż, tylko całkiem przeciwnie. Krrr po szkle, ściany trrr, sufit szszsz i nie uciekniesz. Drzwi maleńkie, nie da się przeleźć. A okienka to w ogóle o, takusieńkie. – Pokazał palcami. – Domek hop, skok, chatynka na kurzych nóżkach. Aleksy Stiepanowicz zaśmiał się piskliwie, ale zaraz potem twarz wykrzywiło mu przerażenie. – Powietrza nie ma! Ciasno! Aaa! Zadygotał cały i zaczął mamrotać: