Zaoferował jej ramię.

Przez długą, bardzo długą chwilę Tammy patrzyła na niego bez słowa, bez ruchu, niemal bez mrugnięcia powieką. Następnie zdjęła z siebie uprząż, wyjęła z kieszeni krótko¬falówkę i włączyła ją. - Doug? Właśnie się dowiedziałam, że moja siostra nie żyje, a jej dziecko zostało samo w Sydney. Muszę tam je¬chać. Natychmiast. Zostawię wszystko na miejscu. Zabie¬rzesz moje rzeczy z powrotem do obozu? Krótkofalówka zatrzeszczała i Mark usłyszał męski głos. Nie rozróżniał słów, ale bez trudu zorientował się, że rozmówca panny Dexter był poważnie zaniepokojony i zatroskany. - Tak, to ten człowiek, któremu wskazałeś drogę. Nie, nie znam go, ale to, co mówi, brzmi wiarygodnie. Nie mam wyjścia, muszę jechać - odpowiedziała Tammy. - Nie mam pojęcia, kiedy wrócę, na razie niech Lucy zajmie się moim drzewem. Ona będzie wiedziała, co dalej z nim zrobić. Będę w kontakcie. Położyła krótkofalówkę i uprząż pod drzewem i zarzu¬ciła na ramię wysłużony plecak. Ani śladu zdenerwowania, wahania czy jakichkolwiek wątpliwości. Każdy jej ruch był celowy i świadczył o determinacji. - Podobno jedzie pan do Sydney, tak? - spytała rze¬czowo. - Proszę mnie zabrać ze sobą. - Po co? - To chyba oczywiste - niemal warknęła. - Mam sio¬strzeńca i jestem jego prawną opiekunką... - On pani nie potrzebuje. Zatkało ją. - Taak? A kto go kocha? Teraz na moment zatkało jego. - Cóż... Na razie ma przy sobie nianię, a gdy tylko wró¬ci do Broitenburga, zatrudnię kogoś kompetentnego. - Nie pytałam o kompetencje - skwitowała zimno. Mark nie umiał odpowiedzieć. - Czemu Lara go tu przysłała? - Nie wiem, sam się dziwię - przyznał szczerze. - Czte¬ry miesiące temu Lara i Jean-Paul bawili w Paryżu, potem pojechali do Szwajcarii i do Włoch. Nie widziałem ich przez cały ten czas i dopiero po wypadku dowiedziałem się, że dziecko przebywa w Australii. Poniewczasie zorientował się, jak musiało to zabrzmieć. Oficjalnie i zimno. - To znaczy, Henry - poprawił się pospiesznie, ale i tak za późno, Tammy zaczęła przyglądać mu się z ogromną re¬zerwą. - A zatem Henry ma dziesięć miesięcy i jest następ¬cą tronu, tak? A pan zamierza zabrać go do swojego zam¬ku i wynająć kompetentną osobę, która będzie się nim opiekować tak długo, aż dorośnie i będzie mógł zostać królem? http://www.fuhmalepszy.pl/media/ Uśmiech znikł z twarzy Tammy. - Nie możesz? - Nie mogę tego zrobić. Między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. - Mark, ja wcale nie oczekuję... - Wiem - przerwał jej szorstko. - Niczego nie oczekujesz, o nic nie prosisz. Przeciwnie, chcesz mnie obdarować. Ale ja nie przyjmę twojego daru, bo nie chcę niczego zniszczyć. - Nic nie rozumiem. Zmusił się, by wypuścić ją z ramion i odsunąć się od niej. Westchnął. - Jesteś piękna. Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam. Jesteś cudowna. Byłbym najgorszym draniem, gdybym wciągnął cię w to bagno. - Jakie bagno? - Myślę o sobie i mojej rodzinie. - Nie musisz mnie wciągać, już w tym siedzę po uszy. - Tammy, zrozum! Gdybym cię teraz wziął...

- Pytasz o to, czy mam przyjaciółkę, czy mam przyja¬ciela, czy może psa? Nie mogła się nie uśmiechnąć. - Wszystko naraz. Milczał przez chwilę, wreszcie postanowił odpowiedzieć. - Mam przyjaciółkę. Aha, więc jest przyjaciółka. To czemu całował się z in¬ną? Może Isobelle miała rację? Może to faktycznie niepo¬prawny kobieciarz? Sprawdź nie chciał się naciąć, w razie gdyby płot był podłączony do prądu. Skurwysyny. Myślą sobie, że są panami całej tej ziemi. Na pewno żyją jak panowie, nieprawdaż? Nagle zauważył Chrisa Hoyle'a, zbiegającego ze schodów frontowych i wsiadającego do swojego srebrnego porsche. Klaps przyspieszył, żeby nie przyłapano go na węszeniu w okolicach domu. Na szczęście Chris wyjechał na ścieżkę i skręcił w przeciwnym kierunku. Klaps zawrócił i podążył za jego wozem w bezpiecznej odległości. Hoyle nie zajechał zbyt daleko. Skręcił z drogi w otwartą bramę. Na końcu prowadzącej od niej alejki stał dom, dużo mniejszy od posiadłości Hoyle'ów, ale i tak wyglądający o niebo lepiej niż budynki, w których kiedykolwiek mieszkał. Wyszedł zeń Beck Merchant, zaufany pomagier rodziny i wsiadł do samochodu. Klaps przyspieszył, żeby go nie zauważyli. Uśmiechnął się, czując na twarzy uderzenie gorącego wiatru. Jakiekolwiek plany na sobotnią noc mieli ci dwaj, niebawem miały się zmienić. Tej nocy Beck nie miał ochoty nigdzie wychodzić z Chrisem. Całą sobotę spędził w domu. Wymył pikapa, wykąpał Frita i porządnie go wyczesał. Były to proste czynności, mógł je wykonywać, zastanawiając się jednocześnie nad dręczącymi go problemami. Kiedy po południu zadzwonił Chris i zaproponował nocną rozrywkę, Beck odmówił. Chris jednak nalegał: - Nie wychodziliśmy nigdzie od czasu śmierci Danny'ego. Ostatnio ciągle na siebie wsiadamy z powodu tych idiotyzmów, w które chcą mnie wpakować. Wybierzmy się gdzieś i zapomnijmy o kłopotach, chociaż na kilka godzin. - A dokąd się wybieramy? - spytał teraz Beck, bo Chris oddalał się od miasta. - Myślałem o Razorbacku. - Nie mam ochoty tam jechać. Zbyt głośno, zbyt dużo alkoholu i zdecydowanie zbyt dużo ludzi. Chris rzucił mu szybkie spojrzenie. - Starzejesz się, Beck - Po prostu dziś nie jestem w nastroju na tego typu rozrywki. - Myślisz o mojej siostrze? Próbował go drażnić, ale Beck odparł z całą powagą: - Tak, właśnie o niej myślałem. Co ona planuje? - Nie mam pojęcia. Chris to samo powiedział wczoraj, gdy Huff opowiedział im, że Sayre odwiedza przysięgłych, którzy zasiadali w ławie na procesie Chrisa. - Rozmawia z każdym, kto tylko wyrazi chęć - podsumował stary. Gdy Beck zapytał, dlaczego Sayre to robi, zarówno Huff, jak i Chris przyznali, że nie wiedzą. Wzruszyli ramionami, jakby zdumiewało ich zachowanie Sayre i jakby nie mieli pojęcia, co nią powodowało, jednak wyraźne zmartwienie tym faktem przeczyło ich zadeklarowanej niewiedzy. Huffowi nie podobało się, że Sayre rozmawiała z tymi ludźmi. Podobnie Chrisowi. Wszystko to bardzo niepokoiło Becka. - Co to jest? - Chris przerwał jego rozmyślania. - Co? - Beck odwrócił się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę Chrisa. Tuż za nimi jechał motocykl, przyspieszając z rykiem silnika. - Czy to przypadkiem nie ten sam, który przejeżdżał obok mojego domu, kiedy wychodziłem? - spytał retorycznie Beck. - O cholera, to... - Nasz przyjaciel, Klaps Watkins - dokończył Chris. - Myślałem, że Rudy zajął się tą sprawą. - Najwyraźniej jeszcze go nie znalazł. - Beck sięgnął po komórkę przyczepioną do paska, żeby zadzwonić do szeryfa. - Możesz od niego odskoczyć, ale trzymaj go w zasięgu wzroku. Podam Rudemu nasze położenie. Może uda nam się zająć Watkinsa aż do przybycia szeryfa. Gdy tylko skończył mówić te słowa, motocykl uderzył w tylny zderzak porsche. Chris zaklął siarczyście. Przyspieszył, a potem wrzasnął. - Trzymaj się! W tej samej chwili nadepnął na hamulec. Beck nie miał czasu, żeby się zorientować w sytuacji. Poczuł, jak pas bezpieczeństwa wbija mu się boleśnie w pierś. Zapobiegając katastrofie, w której Chris i Beck prawdopodobnie zostaliby przyduszeni przez przelatujący nad wozem motocykl, Watkinsowi udało się skręcić przednie koło maszyny pod ostrym kątem w lewo. Oderwał przy tym tylny zderzak wozu. Potem motocykl przewrócił się i zaczął ześlizgiwać na pobocze, więżąc pod sobą lewą nogę Klapsa. Watkinsowi udało się wreszcie wyswobodzić. Dźwignął się na nogi i zaczął biec w kierunku Chrisa i Becka, na przemian utykał i podskakiwał na jednej nodze, wygrażając pięścią i wykrzykując przekleństwa. Gdy Chris zatrzymał gwałtownie samochód, telefon wypadł Beckowi z ręki. Teraz, odpiąwszy pasy, zaczął szukać komórki na ziemi. - Zadzwoń do Rudego. Ja się zajmę Watkinsem. Zanim Beck miał szansę zaprotestować, Chris wyskoczył z wozu i od razu przystąpił do ataku. - Chyba bardzo chcesz ze mną porozmawiać. Klaps. - Wiesz, czego naprawdę chcę. - Jak się domyślam, upuścić nieco więcej krwi Hoyle'ów. Klaps rzucił spojrzenie Beckowi, który właśnie znalazł komórkę na podłodze. - Rzuć to, Merchant! - zawołał. - Nie, dopóki się nie cofniesz i nie uspokoisz. Nagle niepewny i zdenerwowany, Klaps oblizał usta i znów spojrzał na Chrisa. - Krew mojego brata ci nie wystarcza? - spytał ten. - Czy to dlatego poszukuje mnie szeryf? - Chyba że zabiłeś jeszcze kogoś. Klaps uczynił krok ku Chrisowi. - Ty cholerny... - to wszystko, co zdołał powiedzieć, zanim Chris zgiął się wpół i uderzył bykiem Watkinsa w brzuch, przewracając go do tyłu. Klaps zareagował zgodnie z odruchem kogoś nawykłego do bójek. Beck szybko wybrał numer 911 i rzucił telefon na siedzenie, wiedząc, że centrala automatycznie wyśledzi jego położenie. Otworzył drzwi od strony pasażera, ale nie zauważył, że samochód zatrzymał się na krawędzi drogi. Nie spodziewał się rowu wykopanego na poboczu. Trafił nogą w pustkę i ześlizgnął się z nasypu prosto do wody. Zanim się pozbierał, wstał i wdrapał z powrotem na drogę, Chris i Klaps stali naprzeciwko siebie na białym pasie wyznaczającym środek szosy, znieruchomiali w scenie, która aż trzeszczała od napięcia. Chris przyciskał do boku jedno ramię. Spomiędzy palców sączyła się krew. Klaps spoglądał na nóż w swojej dłoni, mrugając nań bezmyślnie. Z ostrza kapała krew, opadając na rozgrzany asfalt. Podniósłszy głowę, spojrzał na Chrisa z wyrazem absolutnego niedowierzania na twarzy, po czym odwrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku motocykla. Chris ruszył za nim chwiejnym krokiem. - Zostaw go. - Beck chwycił Chrisa za koszulę i przytrzymał na miejscu. - I tak go dopadną. Pod Chrisem ugięły się kolana i opadł na ziemię. Klaps podniósł motocykl, wskoczył na niego i odjechał, gdy tylko zdołał uruchomić silnik. W ciemnościach ryk motoru zabrzmiał ogłuszająco. Beck pomógł się podnieść przyjacielowi i poprowadził go do samochodu. - Uważaj, gdzie stawiasz stopy. Stoimy na brzegu nasypu. Dobrze się czujesz? Chris pokiwał głową. - Tak, dobrze - wymruczał. Spojrzał na swoje ramię. - Ten kutas mnie zranił. - Zadzwoniłem po pomoc. - Beck usadowił Chrisa i sięgnął po telefon. - Cholera! Wciąż oczekuję na połączenie! - Wszystko w porządku, Beck. To tylko powierzchowna rana. Beck spojrzał na ramię, które pokazał mu Chris. Od bicepsa aż do nadgarstka ciągnęło się długie cięcie. Nie wydawało się zbyt głębokie, ale wokół panowały ciemności, a w pobliżu nie było żadnych lamp, przy których mogliby lepiej się temu przyjrzeć. Rana mogła być poważniejsza, niż się im zdawało. - Nie wiesz, do czego Klaps używał tego noża. - Zawieź mnie do doktora Caroe. Da mi jakiś antybiotyk. Chris nie chciał słyszeć o zabraniu go na pogotowie. Beck przestał nalegać i zadzwonił do Rudego Harpera. Szeryfa nie było w biurze, ale dyżurny zapisał całą informację. - Powiedz Rudemu, że jesteśmy w drodze do domu doktora Caroe. Zanim Beck skończył rozmawiać z policjantem, już niemal dojechali do schludnego domku z cegieł, w którym mieszkał lekarz rodziny Hoyle'ów. Doktor otworzył im, ubrany w piżamę. Powiedział, że właśnie usadowił się przed telewizorem, mając w planach wieczór z HBO. Jak wszystkie jego ubrania, piżama również była dla niego o kilka numerów za duża, co sprawiało, że wyglądał jak gnom. Poprowadził ich mrocznym, wąskim korytarzem do pokoju na tyłach domu. Pomieszczenie to zostało przekształcone na gabinet. - To jeszcze z czasów, gdy ojciec był lekarzem - wyjaśnił Beckowi. - Ponad pięćdziesiąt lat pracy. Kiedy przeniosłem praktykę na Lafayette Street i odnowiłem dom, postanowiłem zatrzymać gabinet, na wszelki wypadek. Zgodził się z Chrisem, że rana, choć szpetna, nie była na tyle głęboka, aby wymagała szwów. Oczyścił ją płynem antyseptycznym, tak szczypiącym, że Chrisowi stanęły łzy w oczach, a następnie opatrzył gazą i bandażem, - Teraz dam ci zastrzyk z antybiotyku. Ściągaj spodnie. Po iniekcji, zapinając spodnie, Chris spytał: - Czy wszyscy zgadzamy się co do tego, że Huff nie powinien się o tym dowiedzieć? - Dlaczego nie? - zapytał Caroe, wrzucając strzykawkę do wiszącego na ścianie pojemnika na odpadki biologiczne. - Wiadomość o tym, że jego jedyny pozostały przy życiu syn otrzymał pchnięcie nożem, niezbyt dobrze wpłynie na jego serce. Caroe spojrzał na Chrisa z wyrazem niezrozumienia na twarzy, a potem rzucił: - Ach, tak, oczywiście. Dobre myślenie. To zbyt szybko po jego zawale. - I tak się o wszystkim dowie od Rudego - powiedział Beck. - Jeśli mu nie powiemy, wścieknie się i jego ciśnienie i tak pójdzie w górę. - Zapewne masz rację - zgodził się Chris. - W takim razie wstrzymajmy się z tym przynajmniej do jutra. Powiem mu o wszystkim przy śniadaniu. Może do tego czasu Watkins znajdzie się już w więzieniu i Huff nie zdenerwuje się aż tak bardzo. Szeryf Harper pojawił się w domu doktora, gdy Beck i Chris już wychodzili. - Wysłaliśmy wozom patrolowym namiary na motocykl Watkinsa - powiedział, wysiadając z samochodu i podchodząc do nich. - Oficerowie sprawdzają wszystkie drogi w pobliżu miejsca zdarzenia. Jak twoje ramię, Chris? - Zagoi się. Po prostu znajdź Klapsa, i to szybko. - Problem w tym, że Watkins ma znajomych i krewnych rozsianych po całej okolicy. Wiele kryjówek na bagnach. Ci ludzie nie wsypują się wzajemnie. Kiedy człowiek zaczyna zadawać pytania, zamykają się w sobie i nie można z nich wycisnąć żadnej informacji. - Wiesz, gdzie mieszkał od chwili wyjścia z więzienia? - spytał Chris. - Podobno miał się zatrzymać u kuzyna ze strony ojca. Tak przynajmniej twierdzi jego kurator, ale dzisiaj rozmawialiśmy z wujkiem Watkinsa, który utrzymuje, że Klaps zniknął całe tygodnie temu. Powiedział, że miał zatrzymać się u przyjaciół. - Szeryf opowiedział im o odwiedzinach policji w kilku miejscach tego popołudnia. - Wszyscy, z którymi rozmawialiśmy, zgrywali głupków, ale ktoś musiał skłamać. Dziś w nocy znów zaczniemy odwiedziny. - Zachowajcie ostrożność - rzekł Chris. - Klaps wie, że go szukacie. - Ktoś mu o tym powiedział? - Kiedy Chris wspomniał o Dannym, Klaps od razu zapytał, czy to dlatego go szukasz - powiedział Beck. - Miej w pogotowiu nakaz rewizji - zasugerował Chris. - Możesz znaleźć coś, co połączy go ze śmiercią Danny'ego. Rudy nie podzielał tej optymistycznej opinii. - Nie liczyłbym na to, że uda się przyłapać Klapsa na posiadaniu dowodów rzeczowych. Nie jest Einsteinem, ale głupi również nie jest. - Prawdopodobnie masz rację - burknął ponuro Chris. - Ale wiem z całą pewnością, że zabił mojego brata. Rudy obiecał informować ich na bieżąco, po czym wrócił do wozu i odjechał. Chris poprosił doktora Caroe o przysłanie mu rachunku, na co ten odparł, że w tym względzie Chris może na niego liczyć. - Nie jest to wieczór, jakiego się spodziewałem - zauważył Chris, gdy siedzieli już w samochodzie z wygiętym zderzakiem i rozbitym tylnym światłem. Beck prowadził. - Wiedziałem, że powinienem zostać w domu. - Dziękuję za troskę - odparł Chris urażonym tonem. - Boję się myśleć, co by było, gdybym znalazł się tam sam. Oczywiście guzdraleś się na tyle długo, że miał czas wypruć ze mnie flaki. Wszystko się rozegrało, zanim pojawiłeś się na drodze. - Spadłem z nasypu, prosto do rowu - mruknął Beck z rozgoryczeniem. - Co? - Słyszałeś. - To dlatego tak śmierdzisz? Podgniłą wodą? - Wpadłem po kolana. Chris roześmiał się, przyciskając ramię do piersi, niczym noworodek. - Zaczyna boleć. Dlaczego nie poprosiłem doktorka o jakieś środki przeciwbólowe? - Wygląda na to, że Klaps jest w jakiś sposób zamieszany w śmierć Danny'ego. - Nie sądzę, żeby był zamieszany. Uważam, że zabił mojego brata z zemsty. - W takim razie... nieważne. - W takim razie co? Beck wzruszył ramionami, - Jeśli zabił Danny'ego, powinien nas przecież unikać, a zwłaszcza ciebie, prawda? To dziwne, że za nami jechał. Chris potrząsnął głową. - Rozumujesz jak racjonalna, inteligentna osoba, Beck. Watkins to kretyn. Nie może się doczekać, by nam powiedzieć, że zabił Danny'ego. Drwi sobie z nas. Nie potrafi się oprzeć poczuciu triumfu. Zanim poszedł do więzienia, spotkania z nim mogłem policzyć na palcach jednej ręki, Teraz nagle pojawia się wszędzie, gdzie my. Sądzisz, że to zbieg okoliczności? - Pewnie masz rację. Mógł cię zabić, Chris. - Przeszła mi przez głowę ta sama myśl, ale dopiero jak było już po wszystkim. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, co mogło się stać, ugięły się pode mną nogi. Beck skręcił w drogę dojazdową do posiadłości Hoyle'ów. - O, do diabła - jęknął Chris. - Nie doczekamy nawet śniadania. Wszystkie światła w domu były zapalone, a Huff z papierosem w ustach czekał na nich na werandzie. Nieźle się wpakował. Klaps Watkins trzymał się bocznych dróg. Niektóre z nich były zaledwie polnymi ścieżkami, prowadzącymi przez bagniste tereny. Większość kończyła się małymi, zarośniętymi stawami pełnymi ślimaków lub ślepymi zaułkami gdzieś w gęstym lesie. Musiał wycofywać się na szosę, na której mogła już czyhać na niego zgraja umundurowanych kundli, które poszły za jego zapachem. A skoro już o tym mowa, wcale by się nie zdziwił, gdyby Hoyle'om wpadło do głowy poszczuć na niego zgraję gończych psów. Klaps nigdy nie przodował w nauce, ale był bardzo dobrze wytrenowany w walce. Wiedział, jak postępować wobec brutalnej siły. Trzeba było odpowiedzieć atakiem, a jeśli człowiek chciał zwyciężyć, musiał grać nieczysto. Gdy Chris Hoyle natarł na niego, przez chwilę był zaskoczony, ale natychmiast odezwał się w nim instynkt samozachowawczy. Czerpiąc z doświadczenia, zapomniawszy o swoim wiszącym na włosku zwolnieniu warunkowym i trzech latach ciężkiego więzienia, jakie odsłużył przed wyjściem na wolność, wyciągnął nóż z cholewy. Teraz przeklinał się za to, że nie zachował trzeźwego, chłodnego umysłu, że wypił za dużo i pozwolił temu aroganckiemu, bogatemu bękartowi tak się podpuścić. Nadal nie mógł sobie przypomnieć wszystkich szczegółów walki. Nie pamiętał zadawania ciosu nożem, ale musiał nim machnąć, ponieważ Hoyle'owi się oberwało. Przysięgam na Boga, opowiadał później każdemu, kto skłonny był go wysłuchać. Chciałem go tylko postraszyć nożem. Nie chciałem go użyć. 23 Sayre zadzwoniła do biura Becka w poniedziałek o piątej po południu. - Beck Merchant. - Sayre Lynch. Masz wolne dziś wieczorem? - Zapraszasz mnie na randkę? - Chciałabym, żebyś z kimś porozmawiał. - Z kim? - Z Calvinem McGrawem. - Moim poprzednikiem? W jakim celu? - Spotkamy się w moim motelu o szóstej. Sekundę później Beck usłyszał w słuchawce dźwięk przerwanego połączenia. Zapukał do drzwi jej pokoju punktualnie o szóstej. Natychmiast otworzyła, z torbą na ramieniu i kluczem w ręku. - Nie zaprosisz mnie do środka? Zamknęła za sobą drzwi. - Ja poprowadzę. Wypożyczony kabriolet miał złożoną budę. Wiatr igrał z włosami Sayre, rozwiewając je i szarpiąc, ale zdawała się tego nie zauważać. Wyjechali z miasta. Klimatyzacja pracowała pełną mocą, ale nie wpływało to w żaden sposób na temperaturę wewnątrz samochodu. Przez cały dzień stał zaparkowany na słońcu i tapicerka była niczym elektryczna poduszka, podgrzewająca uda i plecy Becka. - Słyszałam, że w sobotę przeżyliście z Chrisem pełny wrażeń wieczór. - Próbowaliśmy tego nie rozgłaszać, ale wieści i tak się rozeszły. - Jak z jego ramieniem? - Lepiej, niż na to wyglądało. - Nie mieści mi się w głowie, że Chris mógł wdać się z kimś w walkę na środku drogi publicznej. Co on sobie myślał? - Że Watkins zabił Danny'ego. Gwałtownie odwróciła głowę w jego kierunku. - Klaps Watkins? Czy aby na pewno mówimy o tej samej osobie? - Tak, o twoim niedoszłym admiratorze. Danny umarł wkrótce po tym, jak Watkins złożył podanie o przyjęcie do pracy w odlewni. - Opowiedział jej w skrócie, dlaczego uważają Klapsa za głównego podejrzanego. - Sądzisz, że to wiarygodne? - spytała, kiedy skończył. - Wiarygodne? Tak. - Prawdopodobne? - Nie wiem, Sayre. - Poruszył się w fotelu, odczuwając niewygodę rozgrzanej tapicerki i niedogodność pytania. - Biuro szeryfa uznało, że wystarczająco prawdopodobne, aby doprowadzić Watkinsa na komendę w celu przesłuchania. - Jeśli ustawisz w rzędzie wszystkich ludzi, którzy mieli coś za złe Hoyle'om, będzie się on ciągnął całymi kilometrami. Ja sama znam dobrą setkę osób, które mają niewątpliwy powód, żeby ich nienawidzić. Co z wieloletnimi pracownikami, którzy nagle zostali zwolnieni? To zupełnie tak, jakby ktoś wyciągnął nazwisko Watkinsa z kapelusza. - Normalnie bym się z tobą zgodził, gdyby nie zdarzenia sobotniej nocy. Widziałem, jak przejeżdżał obok mojego domu. W tamtej chwili nie skojarzyłem, że to Watkins, po prostu zauważyłem faceta na motocyklu. Ale to był on. Najwyraźniej śledził Chrisa, a potem specjalnie próbował zepchnąć nas z drogi. W tej chwili będzie odpowiadał za napaść z bronią w ręku, niezależnie od tego, czy miał coś wspólnego ze śmiercią Danny'ego, czy nie. Ma długą i barwną karierę kryminalną. Na wspomnienie o Dannym robi się wyraźnie nerwowy. Jest niebezpiecznym człowiekiem i nie sądzę, by miał jakiekolwiek obiekcje przed popełnieniem morderstwa. Sayre nie wydawała się przekonana. - Jest wygodnym kandydatem na kozła ofiarnego, właśnie ze względu na swoją przeszłość, nie sądzisz? - Zaatakował Chrisa nożem. - Widziałeś tę walkę na własne oczy? - Większość. To znaczy od momentu, gdy wydostałem się z rowu. Opowiedział jej o swoim niefortunnym wypadku, ale Sayre zdawała się nie zauważać humoru sytuacyjnego. Ściągnęła usta w zamyśleniu. - Gdybyś miał zeznawać przed sądem, czy mógłbyś zaświadczyć pod przysięgą, że Watkins specjalnie zaatakował Chrisa nożem? - Czy to nie oczywiste? Chris miał rozcięte ramię. Sayre zatrzymała się na poboczu, pod magnolią, której cień chronił ich przed słońcem. Zostawiła silnik na jałowym biegu i spojrzała na Becka. - Pewnego razu, gdzieś na początku liceum, gdy byliśmy nastolatkami, stroiłam się w łazience. W domu były jeszcze trzy inne, ale mimo to Chris nieustannie pukał do drzwi i naprzykrzał mi się. Bez powodu, po prostu dlatego, że był znudzony. Wreszcie otworzyłam i powiedziałam, żeby poszedł do diabła i zostawił mnie w spokoju. Chris przepchnął się obok mnie i wszedł do środka. Zaczęliśmy się szarpać. Nagle wrzasnął okropnie i krzycząc, płacząc, wybiegł z łazienki, w poszukiwaniu Huffa. Powiedział, że zaatakowałam go lokówką. Na dowód miał na ramieniu brzydkie poparzenie. - Sayre przerwała, aby zaznaczyć, że doszła do kulminacyjnego punktu hi-storii. - Kiedy otworzyłam Chrisowi drzwi, nie miałam w ręku lokówki. Owszem, była włączona, ale leżała na stoliku. - Sugerujesz, że specjalnie się oparzył? - Tak. Warto było znieść trochę bólu, żeby wpakować mnie w kłopoty. - Chcesz powiedzieć, że Chris mógł sam nadziać się na nóż Klapsa Watkinsa? Spojrzała na niego długo, a potem wrzuciła bieg i ruszyła w dalszą drogę. - Wasze spotkanie z Watkinsem było dziś tematem plotek. - Gdzie zasłyszałaś owe plotki? - W salonie kosmetycznym. Sponad zsuniętych na nos okularów przeciwsłonecznych spojrzał na jej potargane wiatrem włosy. - Zrobiłam sobie pedikiur - mruknęła niechętnie. Dało to mu sposobność do pochylenia się i spojrzenia w dół, na zgrabną prawą łydkę, kończącą się stopą wciśniętą w pedał gazu. Od kiedy wyjechali z miasta, samochód mknął z równą prędkością stu pięciu kilometrów na godzinę. - Hm, ładne, ale co to za kolor. Ani czerwony, ani różowy. Jak to nazywasz? - Beż Marilyn. - Marilyn, jak Monroe? - Tak przypuszczam. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Zresztą, kolor moich paznokci u stóp nie ma tu najmniejszego znaczenia, Beck. Liczy się to, że salon piękności jest skarbnicą miejscowych nowinek. Kosmetyczki mogą nie wiedzieć, gdzie znajduje się Irak, ale z pewnością się orientują, kto z kim sypia, kto w zeszłą sobotę został zaatakowany nożem i tak dalej. - Czy właśnie w ten sposób udało ci się odnaleźć przysięgłych z procesu Chrisa? Spojrzała na niego wyniośle, ale nie dała się zbić z tropu. - Otóż nie - odparła chłodno. - Tę akurat informację uzyskałam z sądu. Zastanawiałam się, czy Huff o tym wie - dodała po krótkiej przerwie. - Owszem, wie. Sądziłaś, że utrzymasz spotkania z tymi ludźmi w tajemnicy? Nie jesteś nikim, Sayre. Możesz nosić pospolite ciuchy z lokalnego sklepu odzieżowego, ale dla tubylców nadal będziesz wyglądała jak „miastowa". To, że pojawiłaś się tutaj po dziesięciu latach nieobecności, jest wielkim wydarzeniem, a twoje mieszanie się w sprawy Huffa jest jeszcze bardziej ekscytujące. Ludzie czują przed tobą respekt, ale nikt nie chce wystąpić przeciwko Huffowi Hoyle'owi. - Kiedy zaczęłam do nich dzwonić, wiedziałam, że prędzej czy później Huff i Chris się o tym dowiedzą. I ty - dodała, spoglądając na niego. - Ale nic mnie to nie obchodzi. - Co spodziewałaś się uzyskać w tej gierce? - Zamierzałam znaleźć człowieka z sumieniem. Kogoś kto przyzna się do przyjęcia łapówki lub potwierdzi, że inni ją wzięli. Opowiedziała mu o wdowie Foster, która wychowywała opóźnionego w rozwoju czterdziestoletniego syna. Opisała spotkanie z człowiekiem, który na pytanie o tamtą sprawę zaczął płakać. - Kiedy próbowałam przycisnąć go bardziej, żeby uzyskać więcej informacji, jego żona poprosiła, bym wyszła. Później dowiedziałam się, że miesiąc po zakończeniu procesu Chrisa ten człowiek został ocalony od bankructwa. Cóż za zbieg okoliczności. Zjechała z autostrady i przejechała przez imponujące żelazne wrota. Ze ścian po obu stronach skrzydeł bramy spływały sztuczne wodospady, omywające sztuczny kamień z napisem „Rezydencja Lakeside", wykonanym z kutego żelaza. Nad sztucznym jeziorem mieściło się osiedle emerytów. Zbiornik wodny otoczony był szmaragdowym, osiemnastodołkowym polem golfowym. W zagajniku dębowym mieścił się klub wypoczynkowy, z basenem, nowocześnie wyposażoną siłownią, restauracją, barem i centrum rozrywki. Beck wiedział o tym, ponieważ wszystkie te udogodnienia wypisano białymi literami na dyskretnie umieszczonej zielonej tablicy informacyjnej. Działki rezydentów były niewielkie, ale zbudowane na nich domy wyglądały bardzo elegancko. Po całym idealnie zaplanowanym, nieskazitelnym kompleksie można się było poruszać wyłożonymi białym kamieniem ścieżkami. Sayre zaparkowała w pobliżu klubu, na miejscu przeznaczonym dla gości. Nie uczyniła jednak nic, aby wysiąść z samochodu. - Nienawidzę takich osiedli. Są takie sterylne. Wszyscy są tacy sami, każdy kolejny dzień przypomina poprzedni. Czy oni się nie nudzą? - Przynajmniej nie muszą się martwić o strajk pracowników. Sayre spojrzała na niego, - Więc ta plotka również była prawdziwa. - Niestety. - Opowiedz mi o tym. - Jest pewien facet, nazywa się Nielson. - Wspominano to nazwisko w salonie. Ty też wymieniłeś je przy ostatnim spotkaniu. Kim on jest? - Jest problemem dla firm takich, jak Hoyle Enterprises, - Najwyraźniej żona Billy'ego Paulika skontaktowała się z nim. - Z tego właśnie powodu Nielson wytoczył ciężką artylerię - powiedział Beck. - Zatrudnił związkowców, żeby urządzili pikietę i namówili naszych robotników do strajku. - To dobrze, - Zrobi się bardzo źle, Sayre. - Już jest bardzo źle. - Komuś stanie się przez to krzywda. Nie, nie mów tego - dodał szybko, widząc, że otwiera usta. - Zdaję sobie sprawę, że nie ma nic gorszego, niż to, co stało się z Billym, ale to był tragiczny wypadek. Strajk oznacza wojnę, - Mam nadzieję, że to wy przegracie. Beck roześmiał się z żalem. - Twoje życzenie może się spełnić. - Oparł głowę na zagłówku i spojrzał w górę, na gałęzie drzewa, pod którym zaparkowali, - To najbardziej nieodpowiedni moment. Danny umarł zaledwie tydzień temu, najprawdopodobniej zamordowany z zimną krwią. Rudy Harper ma cholerne problemy z odnalezieniem drania, który ma chętkę na posmakowanie krwi Hoyle'ów, a w tym samym czasie detektyw z tego samego wydziału stawia wszystkie swoje pieniądze, że to Chris jest winny zbrodni. A teraz jeszcze ty pojawiasz się i znikasz w swoim czerwonym kabriolecie, przypominając ludziom, że to nie pierwszy raz Chris jest zamieszany w czyjąś śmierć. Posyłasz ciśnienie krwi Huffa do stratostery, pomagasz przeciwnej stronie w sporze o pracę i jeszcze to. - Co, to? Nie podnosząc głowy, spojrzał na nią z ukosa. - Cholernie ciężko trzymać mi się od ciebie z daleka. - Spojrzał na jej prawą nogę, wyglądającą spod sukienki podciągniętej wysoko ponad kolano. - Nie wiem, co jest gorsze: trzymać się z daleka i móc o tobie jedynie marzyć, czy też być blisko, widzieć cię i nie móc poddać się impulsowi. Oderwał wzrok od jej uda i przeniósł na twarz, która wydawała mu się nieco bezpieczniejszym terytorium. Buntownicze spojrzenie pozbawiło go złudzeń. - Pani Foster została przekupiona zestawem kina domowego, który „sprawia radość" jej niepełnosprawnemu synowi - powiedziała sztywno. - Mężczyzna, z którym rozmawiałam, sprzedał duszę, aby wyciągnąć się z długu. Siadając prosto, Beck westchnął. - Wiesz to na pewno? Możesz to udowodnić? - Nie. - Czy jesteś przekonana, że ci dwoje należeli do grupy, która głosowała za uniewinnieniem Chrisa? - Nie. Popatrzył na nią z wyrzutem. - Na potrzeby rozmowy uznajmy, że wdowa z opóźnionym w rozwoju synem i człowiek, który otarł się o bankructwo, przyjęli łapówkę w zamian za oddanie głosu na uniewinnienie Chrisa. Poczułaś się lepiej, przypominając im o ich postępku? Spojrzała w bok i mruknęła cicho. - Nie. - Czy to, że zmusiłaś ich do spojrzenia sobie samym w oczy, posłużyło czemuś dobremu, budującemu? - Nie - ucięła. - Wiem, do czego zmierzasz. - Więc po co zawracałaś głowę tym ludziom? Skoro chcesz walczyć z Huffem i Chrisem, dlaczego nie skonfrontujesz się bezpośrednio z nimi? - Dlaczego ty tego nie robisz? - odgryzła się. - A może nie chcesz usłyszeć prawdy o procesie Chrisa? Pewnie wolałbyś nie wiedzieć, że Huff przekupił sędziów przysięgłych, by jego synkowi upiekło się morderstwo. Nie mam racji? - Jeśli Huff zapłacił sędziom, to może po to, żeby Chris nie odpowiedział za przestępstwo, którego nie popełnił - odrzekł podniesionym głosem. - Ta twoja wendeta... - To nie żadna wendeta. - Zatem o co ci chodzi? - O uczciwość. Oni nie mają jej za grosz. Miałam nadzieję, że może... - przerwała. - Co? Zaczerpnęła powietrza i burknęła: - Że może ty jej masz choć odrobinę. Dlatego właśnie przywiozłam cię tutaj. - Kiwnęła głową w stronę rzędu domków stojących nad jeziorkiem. - Calvin McGraw mieszka w trzeciej willi z brzegu. Dziś rano zgodził się na rozmowę ze mną. Właściwie dopóki tu nie przybyłam, dziwiłam się, że nie miał nic przeciwko spotkaniu. Poruszył mnie jego wygląd. Od kiedy widziałam go po raz ostatni, bardzo się postarzał. - Wiek odbija się niekorzystnie na aparycji. - Myślę, że postarzał się najbardziej przez ostatnie trzy lata, od kiedy przekupił ławę przysięgłych, żeby Chrisa uwolniono od podejrzeń. Zżera go poczucie winy. - Przyznał to? - Owszem, Beck, zrobił to. Była to jego ostatnia wielka sprawa dla Hoyle Enterprises. Zatrudnił się wkrótce po tym, jak Huff przejął schedę po moim dziadku. Robił dla Huffa i przedsiębiorstwa dokładnie to, co ty teraz. Ostatnim zleceniem, jakie wykonał, zanim Huff wymienił go na kogoś młodszego i... - Jeszcze bardziej pozbawionego skrupułów? - Chciałam powiedzieć, bystrzejszego. Zmarszczył brwi sceptycznie, ale gestem poprosił, by mówiła dalej. - Po wyselekcjonowaniu ławników McGraw zajął się szukaniem ich czułych miejsc. - Na przykład opóźnionego w rozwoju syna. - Właśnie. - Spojrzała na kort tenisowy, gdzie dwie pary rozgrywały właśnie mecz, bez zbytniego entuzjazmu. - Bardzo to sprytne z twojej strony zapytać, czy poczułam się lepiej po rozmowie z tymi ludźmi. Pomimo najszczerszych zamiarów czuję się okropnie, zwłaszcza po wizycie u pani Foster. Nie winię jej, że skorzystała z okazji, by nieco polepszyć standard życia, nawet czymś tak bezsensownym jak telewizor. W jej sytuacji zrobiłabym to samo. Pani Foster nie działała z pobudek egoistycznych. Zrobiła to dla syna, którego kocha. - Spojrzała na Becka, a jej smutny uśmiech zmienił się w grymas obrzydzenia. - Calvin McGraw natomiast wykonywał za Huffa całą brudną robotę z najbardziej egoistycznych pobudek pod słońcem. Nie było w tym ani krzty szlachetności. Opuścił firmę Huffa ustawiony finansowo na całe życie. Mógł sobie pozwolić na zamieszkanie na takim osiedlu, jak to. Tyle że przeszłość nie daje mu spokoju. Ucieszył się, że może zrzucić ciężar z serca. W porannej rozmowie ze mną przyznał się do wszystkiego. Beck spoglądał na nią przez chwilę, a potem sięgnął do klamki. - Dobrze, wysłuchajmy tego, co ma do powiedzenia pan McGraw. Powędrowali ścieżką wzdłuż brzegu jeziora. Okna na pierwszym piętrze domu McGrawa udekorowane były żelaznymi kratami, wykutymi na wzór balkonów w Dzielnicy Francuskiej. Zdaniem Sayre, niezbyt udanie. Nacisnęła dzwonek i spojrzała w judasza. Drzwi otworzyła ta sama pielęgniarka, która przywitała ją tutaj dziś rano. Miała na sobie sztywny biały uniform i kwaśną minę. Rano rozpływała się w uśmiechach. Sayre nie mogła pojąć tej nagłej zmiany nastroju. - Witam znowu. - Dziś rano nie powiedziała mi pani, kim jest - odparła oskarżycielsko. - Przedstawiłam się z imienia i nazwiska. W odpowiedzi pielęgniarka burknęła coś z dezaprobatą. Świadoma tego, że Beck obserwuje rozgrywającą się scenkę, Sayre zebrała się w sobie. - Jak wspominałam przy pożegnaniu, chciałam przyprowadzić kogoś, kto życzyłby sobie porozmawiać z panem McGrawem. Czy możemy się z nim zobaczyć? - Tak, proszę pani - odpowiedziała sztywno pielęgniarka i cofnęła się, wpuszczając ich do domu. - Pan McGraw siedzi na werandzie, tak jak dzisiejszego poranka. - Dziękuję. Czy oczekuje naszej wizyty? - Tak sądzę. Sayre podziękowała pielęgniarce pomimo jej nieuprzejmości i gestem nakazała Beckowi iść za sobą. Przeszli przez przeładowany meblami korytarz i sprawiające podobne wrażenie pokoje. Oszklona weranda znajdowała się na tyłach domu, skąd widać było pole golfowe. Calvin McGraw siedział w tym samym fotelu, co podczas poprzedniej wizyty Sayre. Spoglądał na drzwi. Sayre uśmiechnęła się i wymówiła jego imię. Spojrzał na nią, jakby jej nie poznawał. Poczuła lekką niepewność. - Przyprowadziłam ze sobą Becka Merchanta. Czy to odpowiednia chwila na rozmowę? - Obawiam się, że nie, Sayre. - Z wiklinowego fotela z wysokim oparciem, które całkowicie skrywało siedzącego przed wzrokiem gości, podniósł się Chris. Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. - Beck powiedział mi, że się tu wybieracie i dzięki temu przypomniałem sobie, że ostatnio nieco zaniedbałem Calvina. Staram się go odwiedzać raz na jakiś czas. Sprawdzam, jak się czuje. Niestety, ostatnio nie radzi sobie najlepiej. Jego umysł raz działa, raz nie. Sama rozumiesz, tak to już jest, kiedy się ma alzheimera. Podszedł do starego człowieka i czule poklepał go po plecach. McGraw nawet nie mrugnął, po prostu wpatrywał się obojętnie w przestrzeń przed sobą. - Czasami nie pamięta nawet swoich własnych dzieci. Kiedy indziej twierdzi, że ma dziecko z siedemdziesięcioośmioletnią wdową z sąsiedztwa. W zeszłym tygodniu złapali go na taplaniu się nago w jeziorze. Aż dziw, że nie utonął. Następnego dnia obudził się w pełni władz umysłowych. Pokonał swoją pielęgniarkę w szachy, i to pięć razy. - ścisnął ramię starego prawnika, - Pomyśleć tylko, że kiedyś był tak elokwentny w sądzie. Umysł to stalowa pułapka. - Potrząsnął głową ze smutkiem. - Teraz biedny Calvin przez kilka dni z rzędu nie mówi ani słowa, a potem nagle paple jak najęty. Oczywiście, kompletnie bez sensu. Sayre oddychała coraz gwałtowniej i goręcej. Krew uderzyła jej do głowy. Czuła, że za chwilę zemdleje, ale jednocześnie była na granicy wybuchu. Mogła zignorować Chrisa. Po nim spodziewała się zdrady, ale nie po Becku. Jego nielojalność odczuła jak śmiertelną ranę. Zastawił na nią pułapkę i miał jeszcze czelność sprzedawać jej te słodkie gadki o pragnieniu i snach na jawie. Chciała wydrapać mu oczy za to, że zaufała mu choć tę odrobinę, za to, że pozwolił jej myśleć, iż nie jest może tak odrażający, jak mężczyźni, którym służył. - Ty skurwysynu - rzuciła w kierunku Becka. Był to mierny epitet w porównaniu z tym, co myślała o nim w rzeczywistości. Przecisnęła się obok niego, opuściła pozbawiony gustu pseudodom i pobiegła z powrotem do samochodu. Zanim dotarła na parking, zdążyła się zadyszeć, częściowo z upału, lecz głównie z wściekłości i upokorzenia. Gdy włożyła kluczyk do stacyjki, zauważyła, że dłoń krwawi. Zaciskała pięść tak mocno, że ząbki kluczyka przebiły skórę do krwi. 24 Clark Daly wyjechał do pracy dziesięć po dziesiątej. Pół godziny wcześniej, niż musiał, bo przecież fabryka była oddalona ledwie o pięć minut drogi od domu, a jego zmiana zaczynała się dopiero o jedenastej. Ale atmosfera w domu była tak wroga, że wolał czym prędzej znaleźć się w odlewni. Luce roztrząsała sprawę z Sayre. Kiedy za niego wychodziła, wiedziała, że kiedyś chodził z córką Hoyle'a i chociaż miało to miejsce za czasów licealnych, ich związek był bardzo poważny. Miejscowe plotkary dopilnowały, żeby poznała każdy pikantny szczegół tej historii. Poruszyła ten temat, kiedy jeszcze byli z Clarkiem na etapie randek. Nie szczędził jej wtedy szczegółów. Wolał, żeby Luce usłyszała wszystko od niego niż od mieszkańców miasteczka, którzy cieszyli się niepowodzeniami innych i uwielbiali ubarwiać opowieści. Zdołała wydusić z niego wyznanie, że kochał Sayre. Dał jednak narzeczonej jasno do zrozumienia, że tamten romans należy do przeszłości i przypomniał jej, że ona też niezupełnie jest dziewicą. Na tym skończyło się roztrząsanie sprawy. Po ślubie mieli zresztą znacznie poważniejsze powody do kłótni. Wiedza o jego byłym związku z Sayre to jedno, a obecność Sayre w mieście, jej pojawienie się w ich domu i świecenie w oczy kosztowną elegancją to zupełnie inna sprawa. Luce ani trochę nie była zachwycona zaraz po tym, jak Sayre opuściła ich podwórko, oświadczyła mu to bez ogródek: - Nie podoba mi się to, Clark. - Powiedziała cicho, co oznaczało, że mówi poważnie. Kiedy na niego krzyczała, wiedział, że kłótnia wywołana została złością, że nie chodzi tak naprawdę o nic ważnego i niedługo wszystko wróci do normy. Tym razem było zupełnie inaczej. Gdy przemawiała niskim głosem, wiedział, że powinien przysiąść i wysłuchać tego, co ma do powiedzenia. - Muszę wytrzymywać twoje picie i chroniczną depresję, ale nie zamierzam znosić zdradzania mnie z Sayre Hoyle Lynch czy jak ona się tam nazywa. - Nie zamierzam cię zdradzać z Sayre. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. - Byliście kochankami. - Byliśmy. Jako para dzieciaków. Poza tym, sądzisz, że chciałaby mnie teraz? To była najgorsza z możliwych rzeczy, jaką mógł powiedzieć. Luce odebrała to jako swoistą deklarację, że jeśli Sayre wyrazi taką chęć, Clark do niej wróci. Mogło to również znaczyć, że był wystarczająco dobry dla kogoś takiego, jak Luce, ale nie dla Sayre Hoyle. Kiedy tamtego poranka Luce wychodziła do pracy, płakała. Po południu, gdy wróciła, łzy już obeschły, ale atmosfera w domu zdecydowanie ochłodła, zwłaszcza w sypialni. Od dnia wizyty Sayre minął już tydzień, ale w stosunkach intymnych między Clarkiem i Luce niewiele się poprawiło. Najgorsze było to, że bardzo kochał Luce. Nie miała ogłady i elegancji Sayre, ale była na swój sposób piękna. Kochała dzieci i, gdy jej pierwszy mąż od niej odszedł, potrafiła sama je utrzymać. Co ważniejsze, kochała także Clarka, a to zakrawało na cud. Nie dał jej do tego zbyt wielu powodów. Zatopiony w myślach, nie zauważył jadącego za nim samochodu, dopóki tamten omalże nie zetknął się z tylnym zderzakiem jego wozu. Zjechał na prawą stronę, ustępując kierowcy, ten jednak trzymał się jego ogona i zamrugał światłami. - Co do diabła?! - Clark instynktownie spojrzał w lusterko, szukając koguta policyjnego. Sądził, że to wóz patrolowy, ale nic nie wskazywało na to, że to samochód szeryfa. Poczuł ukłucie strachu i odruchowo sięgnął pod siedzenie, gdzie trzymał łom. Kiedy szedł w tango, najczęściej pił w miejscach pełnych ludzi o nie najlepszej reputacji i od czasu do czasu miał z nimi problemy. W jadącym za nim samochodzie dostrzegał tylko kierowcę, ale mógł to być podstęp. Nieznajomy znów zamrugał światłami. Clark zjechał na krawężnik i zatrzymał się. Samochód za nim zrobił to samo i zgasił światła. Clark zacisnął dłoń na łomie. Zobaczył, jak ktoś wysiada z drugiego pojazdu, okrąża jego wóz i podchodzi od strony pasażera. Nieznajomy zapukał w okno. - Clark, to ja. Rozpoznał twarz ocienioną daszkiem czapeczki baseballowej i puścił łom. Pochylił się i otworzył drzwi. Do samochodu wsiadła Sayre i szybko zamknęła drzwi, żeby zgasić światło wewnątrz kabiny. Ubrana była w niebieskie dżinsy i ciemny podkoszulek, włosy schowała pod czapką. - Co ty robisz, do cholery? - spytał. - Przyznaję, że to trochę teatralne, ale musiałam z tobą porozmawiać bez świadków. - Mam telefon i jak sądzę, opłaciłem za niego rachunek. - Mogłaby go odebrać Luce, która, jeśli się nie mylę, nie była zbyt zadowolona z widoku twojej dawnej dziewczyny na waszym podwórku. - Nie, nie była. - Wcale nie mam do niej o to pretensji. Na jej miejscu czułabym się tak samo. Przysięgam, Clark, że nie chcę skomplikować ci życia. Nie zrobiłabym niczego, co mogłoby rozbić wasze małżeństwo. Nie chcę wchodzić między ciebie, a twoją żonę. Jeśli mi nie wierzysz, to sobie pójdę. Przyglądał się przez chwilę twarzy Sayre. Wciąż była piękna, ale w jej oczach nie było nawet cienia dawnych uczuć do niego. Zawsze będą czuli do siebie sympatię z powodu gorzko-słodkich wspomnień lat licealnych, Ale ich szansa na wspólne życie dawno minęła, czy raczej zniweczył ją Huff. Teraz nic między nimi nie było i Clark wiedział, że Sayre jest szczera, gdy mówi, że nie zamierza wracać do minionych uczuć. - Wierzę ci, Sayre. - To dobrze. - Zatem o co chodzi? Słuchał jej przez całe pięć minut z rosnącym zdumieniem. Skończyła swoje wyjaśnienia pytaniem: - Zrobisz to? - Prosisz mnie o szpiegowanie ludzi, z którymi pracuję. - Ponieważ oni obserwują ciebie, Clark. - Przesunęła się na siedzeniu tak, żeby usiąść twarzą do niego. - Czy sądzisz, że Huff i Chris tak po prostu pozwolą na ten strajk? - spytała, pochylając się lekko do przodu. - Beck Merchant uważa, że szykuje się krwawa walka. Określił to jako wojnę. - Słyszałem plotki o Charlesie Nielsonie - odpowiedział Clark. - Podobno ma przysłać ludzi ze związków, żeby z nami porozmawiali. Zaplanowano już kilka tajnych spotkań. - Zatem pracownicy fabryki już o tym rozmawiają? - To niemal jedyny temat konwersacji - przyznał. - Możesz być pewien, że Huff ma wśród was szpiegów, którzy donoszą mu, co zostało powiedziane i przez kogo. - Wszyscy wiedzą, że Fred Decluette jest człowiekiem Huffa. Wstrząsnął nim wypadek Billy'ego. Byłem tam i wszystko widziałem. Nikt nie starał się bardziej niż Fred, żeby dowieźć Billy'ego do szpitala, zanim się wykrwawi. Kiedy jednak przyjdzie co do czego, trzeba pamiętać, że Fred ma sześcioro dzieci do wykarmienia i zapewnienia im edukacji. Będzie bronił przede wszystkim swoich interesów, nawet jeśli oznacza to całowanie dupy Huffowi. Inni postępują podobnie, ponieważ powszechnie wiadomo, że Huff nagradza tych, którzy wydają swoich prozwiązkowych kolegów. - Czy znasz nazwiska tych pozostałych? - Wiem o niektórych, ale nie o wszystkich. Fred jest najoczywistszym kandydatem, inni nie działają aż tak otwarcie. - Mógłbyś wyrównać wasze szanse, Clark. Wywęszyć, kim są konfidenci Huffa, i podać im fałszywe informacje. Jednocześnie spróbuj organizować ludzi, których jesteś pewien, żeby sprzeciwili się Huffowi w ostatecznej rozgrywce. Masz szansę wziąć udział w czymś dobrym, co