- Panno Dexter? - zawołał urzędnik, a Tammy aż ściąg¬nęła brwi ze zdumienia.

Łańcuch, któremu właśnie przyglądał się Mały Książę, nie wytrzymał próby i pękł, zaś jedna z jego części zmierzała z ogromną szybkością wprost ku Małemu Księciu. Zanim Mały Książę uświadomił sobie niebezpieczeństwo, poczuł jak coś nieoczekiwanie porwało go z miejsca, a groźny kawałek łańcucha przeleciał tuż obok. Cisza, jaka nagle nastała, była w porównaniu z dotychczasowym hałasem czymś niesamowitym. - Co ty tu robisz?! Skąd się wziąłeś?! Słowa te wypowiedział, a właściwie wykrzyczał (zapewne z powodu przyzwyczajenia do hałasu) największy człowiek, jakiego Mały Książę dotąd spotkał. Był wielki, muskularny, półnagi i lśniący od potu. Miał jednak łagodny wyraz twarzy i przyjaźnie patrzył na Małego Księcia, mile zaskoczony wizytą. Mały Książę domyślił się, że stoi przed Badaczem Łańcuchów. Przedstawił się więc grzecznie i opowiedział, skąd przybył. Badacz Łańcuchów uśmiechnął się jeszcze przyjaźniej i powiedział: - Miałeś szczęście, że cię w porę zauważyłem. Ten urwany Łańcuch mógł ci zrobić wielką krzywdę. Bardzo wielką... - Dziękuję - odparł Mały Książę. - Patrzyłem na Łańcuch i nie myślałem, że może się urwać... - Skoro mnie odwiedziłeś, to chodźmy tam, gdzie możemy porozmawiać z dała od tego okropnego kurzu. Badacz Łańcuchów wziął Małego Księcia na ręce, uniósł go i posadził sobie na ramionach. Następnie skierował się ku skalnej ścianie, która - kiedy byli tuż przy niej - rozsunęła się cicho, a kiedy przeszli na drugą stronę równie cicho powróciła na poprzednie miejsce. Nowe pomieszczenie było zaskakującym przeciwieństwem tego, co dotąd Mały Książę widział na planecie Badacza Łańcuchów. Byli teraz w ogromnym, bardzo czystym i pełnym zieleni salonie z ogromnymi oknami pełnymi słońca i błękitu. Badacz Łańcuchów zdjął ze swych ramion Małego Księcia i delikatnie posadził go na prostym, lecz wygodnym fotelu. Sam zaś usiadł na drugim fotelu i ciągle uśmiechając się patrzył przyjaźnie na rozglądającego się ciekawie Małego Księcia. -Pięknie mieszkasz... - powiedział Mały Książę z uznaniem. - Ale samotnie. Kiedyś było tu jeszcze piękniej i nie tak samotnie... - Badacz Łańcuchów nagle posmutniał. - Nie mam już Światła Księżyca... - Światła Księżyca?... http://www.gabinetginekologa.com.pl/media/ - Zorganizuję dla pani transport do Nowego Orleanu i mieszkanie w pobliżu szpitala, by mogła pani przebywać blisko męża. Jeżeli potrzebuje pani dodatkowej opieki nad dziećmi, zapewnimy ją. Najlepiej będzie, jeżeli jak najszybciej wypełni pani formularz ubezpieczeniowy o zwrot pieniędzy. Może też pani poprosić, żeby zrobił to za panią ktoś z działu zatrudnienia. Do tego czasu nie chciałbym, aby musiała pani płacić ze swojego własnego budżetu. - Z kieszeni spodni wyciągnął portfel. - Oto dwieście dolarów na pokrycie wszystkich bieżących wydatków oraz wizytówka. Zapisałem na jej odwrocie numer mojego telefonu komórkowego. Proszę dzwonić, kiedy tylko uzna pani za stosowne. Jestem tu, żeby pani pomóc. Alicia wzięła od niego dwa studolarowe banknoty oraz wizytówkę, przedarła je na pół i rzuciła na podłogę. - Alicia! Zaskoczony Fred rzucił się naprzód. Beck uniósł rękę, powstrzymując go. - Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi? - wysyczała żona Paulika. - Odwalasz za Hoyle'ów brudną robotę, prawda? Tak, słyszałam o tobie. Gdyby ci kazali, wylizałbyś im tyłki. Przyszedłeś tu, żeby zamachać mi przed oczami pieniędzmi i naopowiadać różnych głupot o tym, jak to ułatwisz życie Billy'emu. Tymczasem chcesz się tylko upewnić, że Hoyle'owie nie zostaną pozwani i opisani w gazetach. Nieprawdaż, panie Merchant? Ale ja mam was w dupie. Nie zamierzam wypełniać żadnego formularza ani przyjmować waszej cholernej, śmierdzącej jałmużny. Nie możesz kupić mojego sumienia, a już na pewno nie moje milczenie. Zapamiętaj to sobie, panie Złotousty Dupowłazie z pięknym uśmiechem. Zapisz to sobie w głowie krwią mojego Billy'ego. Zamierzam opowiedzieć wszem i wobec, głośno i wyraźnie o tym, co się dzieje w waszej śmierdzącej fabryce. Hoyle'owie i ty dostaniecie za swoje. Poczekajcie tylko. - I z tymi słowy plunęła mu w twarz. - Dzwoniłeś do mnie? - Chris, gdzie jesteś, do cholery? - W restauracji. - Zaraz tam będę. Zamów kawę. Kiedy zadzwonił Chris, Beck właśnie wyjeżdżał ze szpitala. Kierował się w stronę domu, ale teraz zawrócił i kilka minut później pojawił się w barze. - Szykuję ci świeżo parzoną kawę, Beck - zawołała kelnerka, gdy wszedł do środka. - Daj mi dwie minuty. - Jesteś aniołem. - Jasne, jasne. Wszyscy tak mówią. Beck usiadł przy stoliku, przy którym czekał Chris, oparł łokcie o blat i ze znużeniem potarł twarz dłońmi. - Czy ten dzień nigdy się nie skończy? - rzucił. - Właśnie dzwoniłem na oddział intensywnej terapii. Huff śpi jak niemowlę, jego serce pracuje jak szwajcarski zegarek. O co chodzi z tym nagłym wypadkiem? - Dlaczego wyłączyłeś telefon? - Nie wyłączyłem, tylko przełączyłem na tryb wibrujący. Problem w tym, że nie miałem komórki przy sobie. - Chris uśmiechnął się leniwie. - Gdy dżentelmen odwiedza damę w łóżku, zdejmuje nie tylko buty, ale całe ubranie. Matka cię tego nie nauczyła? - Billy'emu Paulikowi oderwało ramię. Uśmiech Chrisa zrzedł. Obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu, gdy kelnerka nalewała świeżą kawę Chrisowi i napełniła filiżankę Becka. - Chcesz coś zjeść, Beck? - spytała. - Nie, dziękuję. Wyczuwając poważny nastrój, kelnerka uznała, że dalsze zagadywanie będzie nie na miejscu i zostawiła ich w spokoju. - Wypadek przy pracy, jak rozumiem? - upewnił się Chris. Beck skinął ponuro głową. - Jezu. Do tego wszystkiego jeszcze i to. - Dlatego czuję się, jakby ten dzień trwał w nieskończoność. - Beck opowiedział Chrisowi, co się wydarzyło, i zapoznał go z najnowszymi wiadomościami. - Helikopter odleciał pięć minut przed twoim telefonem. Nie chcieli zabrać jego żony. Szwagier wiezie ją właśnie do Nowego Orleanu samochodem, - Nie wspomniał o incydencie z pluciem. Co by zyskał, sprawiając, że Chris będzie negatywnie nastawiony do pani Paulik? Nie chciał tego, bo rozumiał powodujący kobietą strach i gniew. Mimo zdenerwowania, zdawała sobie sprawę z nieodwracalności tego wydarzenia. Jej mąż może nie przeżyć wypadku, jeżeli zaś uda mu się wymknąć śmierci, nigdy już nie będzie taki jak przedtem. Przyszłość finansowa całej rodziny była zagrożona. Dzisiejsza noc na zawsze zmieniła ich życie. Nie dziwota, że Alicia Paulik czuła głęboką pogardę do frazesów, gotówki i tego, kto jej to zaoferował. Z największą godnością, na jaką było go wtedy stać, pozbierał się, otarł twarz chusteczką i odsunął się od pani Paulik oraz jej dzieci. Fred Decluette był przerażony jej zachowaniem. - Nie musisz mnie za nią przepraszać - powiedział Beck, gdy tamten, jąkając się, zaczął usprawiedliwiać kobietę. - Jest przerażona i zdenerwowana. - Chciałem tylko powiedzieć, że nie wszyscy podzielają jej opinię, panie Merchant. Nie chciałbym, by pan Hoyle myślał, że nie jesteśmy wdzięczni za jego hojność w takich wypadkach. Beck zapewnił zdenerwowanego brygadzistę, że zapomni o incydencie. Dlatego teraz nie wspomniał o niczym Chrisowi. - Billy przejdzie operację, ale lekarz z pogotowia powiedział mi, że ramię było tak zmasakrowane, iż ponowne jego przyszycie i przywrócenie choć części sprawności wymagałoby boskiej interwencji. Orzekł, że byłoby lepiej dla Billy'ego, gdyby wcale nie próbowali - przerwał, żeby napić się kawy. Spojrzał na wchodzącego właśnie do baru gościa. To był Klaps Watkins. Miał w sobie tę samą wojowniczą arogancję, co zeszłej nocy. - Mieszka tutaj, czy co? - spytał. Przyglądał się Klapsowi, który zatrzymał się tuż przy drzwiach i rozejrzał dookoła. Widząc Becka i Chrisa, cofnął się nieznacznie, jakby zaskoczył go ich widok. - No, no. Klaps Watkins - powiedział Chris leniwie. - Dawno cię nie widziałem. Jak było w więzieniu? Klaps obdarzył każdego z nich spojrzeniem i rzucił w stronę Chrisa: - Wszystko jest lepsze od pracy w waszej odlewni. - Skoro tak, to chyba dobrze, że mój brat cię nie zatrudnił. - Skoro już mowa o twoim bracie... - Uśmiech na twarzy Watkinsa przyprawił Becka o gęsią skórkę. - Założę się, że Danny już nieźle dojrzał. - Podnosząc głowę, Klaps zaczął węszyć. - Tak, wyraźnie czuję smród jego trupa. Chris uczynił gest, jakby chciał wstać od stolika i zaatakować Watkinsa, ale Beck położył mu dłoń na ramieniu. - Powiedział to, żeby cię sprowokować. Zostaw go. - Dobra rada, panie Merchant - wycedził Watkins. Utkwiwszy wzrok w Becku, uśmiechnął się lubieżnie. - Zajrzałeś już między nogi jego siostry? Rzeczywiście jest taka świetna w te klocki, na jaką wygląda? Jakimś nadludzkim wysiłkiem woli Beck zdołał pozostać na miejscu. Zza lady wychynęła kelnerka i podeszła do Klapsa. - Nie będę tolerowała w tym lokalu takiej brudnej gadaniny. Jeśli chcesz coś zjeść i wypić, zajmij miejsce przy stole. - Wręczyła mu kartę dań. Klaps odepchnął jej rękę. - Nie chcę niczego do jedzenia ani do picia. - Wobec tego po co tu przyszedłeś? - Nie twoja sprawa, ale i tak ci powiem. Miałem się tu spotkać ze znajomym, w interesach. Kelnerka nie wydawała się onieśmielona. Oparła ręce na biodrach i zmierzyła wzrokiem Watkinsa, jego brudne niebieskie dżinsy, poszarpany podkoszulek odsłaniający ramiona, na których widniał szereg tatuaży, większość z nich dość niecenzuralnych, niektóre wręcz obsceniczne. Prawie wszystkie wyglądały na dzieło amatora. - Nie zauważyłam, żebyś był ubrany jak na oficjalne spotkanie biznesowe - powiedziała. - A my nie wynajmujemy tego lokalu jako darmowe pomieszczenie biurowe. Zamawiasz coś albo wychodzisz. - Dobry pomysł - skomentował kwaśno Chris. Klaps spojrzał na nich ze złością. - Banda pedałów - rzucił. - Nie wiem nawet, który z was jest dziwką. Z tymi słowy odwrócił się i wyszedł z baru. Obserwowali przez okno, jak gramoli się na motocykl i wyjeżdża na pełnym gazie z parkingu. - Mówiłem ci, Beck, że Klaps oznacza kłopoty - burknął Chris. - Nie trzeba będzie na nie długo czekać. - Może już nie musimy czekać. Słyszałeś, co powiedział o fabryce. Widziałeś, jak zareagował, kiedy wspomniałem o Dannym? Stracił nieco pewności siebie, tylko odrobinę i na ułamek sekundy. Myślę, że powinniśmy o tym porozmawiać z Rudym. - W porządku. Jutro. Teraz mamy jednak poważniejszy problem. Myślisz, że powinniśmy odczekać ze dwa dni, zanim powiemy Huffowi? - O Watkinsie? - O Billym Pauliku - powiedział Beck niecierpliwie. - Dziś w nocy w waszej odlewni człowiek został poważnie okaleczony. Na całe życie. Pracował dla Hoyle Enterprises od siedemnastego roku życia. Co teraz zrobi? - Nie wiem. Dlaczego się na mnie złościsz? To nie ja wsadziłem mu ramię do tej maszyny. Skoro pracował dla nas od tylu lat, powinien doskonale zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw i bardziej uważać na to, co robi. - Billy próbował dokonać jakiejś drobnej naprawy podczas pracy podajnika. - Wziął na siebie ryzyko, chociaż nie miał kwalifikacji do wykonania reperacji. - Dlatego że musiał to zrobić. Myślał przede wszystkim o produkcji, nie o bezpieczeństwie, bo tak kazano mu rozumować. Tę maszynę należało wyłączyć, zanim ktokolwiek się do niej dotknął. - Powiedz to George'owi Robsonowi. To on jest kierownikiem działu BHP i ustala kryteria, według których decyduje się, czy dana maszyna powinna zostać wyłączona. - George robi tylko to, co każecie mu ty i Huff. Chris oparł się o ściankę działową i popatrzył uważnie na Becka. - Po czyjej stronie stoisz? Beck oparł się łokciami o stół i mocno potarł kciukami piekące oczy. - Nie widziałeś jego krwi - odparł cicho. Po pewnym czasie opuścił dłonie. - Fred Decluette powiedział, że Billy pracował na tej maszynie w zastępstwie operatora, który pojechał na urlop. Dodał także, że Paulik nie powinien podejmować się naprawy tej przeklętej maszyny. - Widzisz? To nie nasza wina - odparł beztrosko Chris. - Tak, jasne - westchnął Beck, zastanawiając się, jak do diabła Chris może się uśmiechać w takiej sytuacji. - Wydatki na leczenie zostaną pokryte z ubezpieczenia. Właśnie po to pakujemy tam kupę forsy. Beck pokiwał głową. Postanowił nie wspominać o groźbach Alicii. Zachowa tę informację na inną okazję. Poza tym, pani Paulik być może przemyśli całą sytuację i zdając sobie sprawę z kosztów leczenia Billy'ego, zmieni zdanie i wybierze łatwiejszą z dwóch dostępnych opcji, wypełniając formularz ubezpieczenia i w ten sposób na zawsze tracąc prawo do pozwania Hoyle Enterprises. - Posłuchaj, Beck. Wiem, że czujesz się fatalnie z powodu tego zdarzenia. Ja również, ale co jeszcze możemy zrobić? - Wysłać bukiet kwiatów do pokoju szpitalnego? - Oczywiście. Beck roześmiał się niewesoło, bo Chris nie dostrzegł jego sarkazmu. - Dopilnuję tego - powiedział. - Myślisz, że zdołasz utrzymać media z dala od tej sprawy? - Zrobię, co w mojej mocy - odparł Beck wymijająco, pamiętając wciąż o pełnych pasji groźbach pani Paulik. - Zazwyczaj to wystarcza. - Chris dopił kawę. - Mam dosyć na dzisiaj. Przesłuchanie przez szeryfa i zawał Huffa były wystarczającym przeżyciem, a jeszcze Lila była dziś w wyjątkowo namiętnym nastroju. - Jakim sposobem udało się wam uśpić czujność George'a? - Powiedziała mu, że idzie odwiedzić chorą przyjaciółkę. - A on w to uwierzył? - Lila okręciła sobie jego fiutka wokół palca. Poza tym George nie jest najbystrzejszy ze znanych mi ludzi. - No tak, jest w końcu tylko kierownikiem działu BHP - mruknął cicho Beck, gdy wraz z Chrisem wstawali od stołu, ruszając do wyjścia. Zanim dotarli na parking, Chris zapytał: - Myślisz, że się wyliże? - Nigdy się nie wyliże, Chris. Utrata kończyny... - Nie Paulik. Huff. - Och. - Sayre powiedziała, że ściągając ją do „łoża śmierci", ojciec znów prowadził jedną ze swoich brudnych gierek. Typowe dla Huffa. - Tak - rzucił z przekonaniem. - Uważam, że się wyliże. Chris w zamyśleniu podrzucał kluczyki do swojego samochodu. - Wiesz, co mi dzisiaj powiedział? Pewnie miał przypływ uczuć, bo sądził, że otarł się o śmierć. Trochę się rozkleił, ale wydawał się mówić szczerze. Powiedział, że nie wie, co by zrobił bez swoich dwóch synów. Przypomniałem mu, że Danny nie żyje, ale Huff miał na myśli ciebie. Powiedział: „Beck jest dla mnie niczym rodzony syn". - Miło mi. - A nie powinno. Bycie synem Huffa Hoyle'a ma kilka ujemnych stron. - Na przykład? - Na przykład to na ciebie może paść obowiązek opowiedzenia mu o wypadku Billy'ego Paulika. 16 - Czy zastałam Jessicę DeBlance? - spytała Sayre przyciszonym tonem, którego zazwyczaj używa się w bibliotekach. Siwowłosa kobieta zza biurka uśmiechnęła się do niej ciepło. - Jessica jest w pracy, ale wyskoczyła na drugą stronę, do piekarni, żeby kupić nam świeże babeczki. - Czyli wróci tu jeszcze? - Powinna być za jakieś pięć minut. Sayre przeniosła się do czytelni, której okna wyglądały na małe, urokliwe podwórko. W płytkiej kałuży kąpało się stado wróbli. Krzewy hortensji uginały się pod ciężarem błękitnych i różowych pąków, wielkich niczym urodzinowe balony. Ceglany płot oplatały gałęzie drzewa figowego i bluszcz. Panował tu przyjemny, zachęcający do przebywania w tym miejscu spokój. Od chwili, gdy zeszłej nocy, w hotelu, Sayre kazała Beckowi Merchantowi wynosić się z pokoju, nie zaznała ani chwili odpoczynku. „Kłamiesz”, wyszeptał. Oskarżenie zabolało, tym bardziej że miał rację. Sayre zaprzeczyła, że wiedziała, iż między nimi dwojgiem coś się święci. Powiedziała też, że wcale tego nie chciała. Ale Beck zniweczył wszystkie jej starania krótkim: „Kłamiesz”. To jedno słowo rozbrzmiewało echem w jej myślach teraz, tak samo jak zeszłej nocy, nawet podczas niespokojnego snu, w jaki zapadła. Obudziła się, nadal głęboko upokorzona i wściekła na Becka, chociaż chyba bardziej na siebie. On to przewidział. „Kłamiesz” odnosiło się też jeszcze do czegoś, o czym Beck nie miał i nie mógł mieć pojęcia. Sayre utrzymywała, że zostaje w Destiny ze względu na pamięć swojej matki, aby zobaczyć, jak dalece, jeżeli w ogóle, Chris był wplątany w śmierć Danny'ego. Tymczasem prawdziwym powodem było przede wszystkim jej nieczyste sumienie. Odtrąciła Danny'ego zaledwie na kilka dni przed jego śmiercią. Poczucie winy z tego powodu było tak wszechobecne w jej duszy, jak wilgotne powietrze znad Zatoki w jej otoczeniu. Nie mogła od niego uciec. To właśnie uczucie przywiodło ją dziś rano do biblioteki. - Sayre? Podniosła wzrok i zobaczyła Jessicę DeBlance, stojącą obok jej krzesła, - Mam chyba zły zwyczaj podkradania się do ciebie - rzekła przepraszająco narzeczona Danny'ego. - Za każdym razem to moja wina. Ostatnio trapi mnie wiele rzeczy. - Jestem zaskoczona twoim widokiem. Myślałam, że wyjechałaś już wczoraj, - Zmiana planów. Próbowałam dziś rano zadzwonić do ciebie do domu, a potem na komórkę. Nie mogłam cię złapać i wtedy przypomniałam sobie, że poznaliście się z Dannym w bibliotece publicznej. Pomyślałam, że może nadal tu pracujesz i postanowiłam wpaść. - Słyszałam o zawale pana Hoyle'a. Czy to dlatego zostałaś? - Między innymi... - Sayre spojrzała na siedzących w pomieszczeniu czytelników. - Czy możemy porozmawiać w jakimś bardziej prywatnym miejscu? Jessica zaprowadziła ją do malutkiego pokoiku wypełnionego książkami. Niektóre były jeszcze zapakowane, inne piętrzyły się w nierównych stosach, zajmujących każdy wolny fragment powierzchni magazynu. - Dary - wyjaśniła, usuwając stertę książek z krzesła i gestem zapraszając Sayre do zajęcia miejsca. - Dla większości ludzi inwentaryzacja i katalogowanie to prawdziwe utrapienie, więc zgłosiłam się do tej pracy na ochotnika. Nawet w wieku komputerów nadal kocham zapach starych książek. - Ja też. Uśmiechnęły się do siebie. Jessica usiadła na obitym tkaniną stołeczku. - Masz ochotę na babeczkę i filiżankę kawy? - Nie, dziękuję. - Wszyscy w piekarni mówili dziś o panu Hoyle'u. Czy jego stan jest poważny? - Wszystko wskazuje na to, że się wyliże. Wczoraj zdarzyło się coś, o czym chciałam z tobą porozmawiać. Nie wiem, czy to ważne, ale między innymi z tego powodu opóźniłam swój powrót do domu. - Co się stało? - Szeryf Harper i detektyw Scott przesłuchiwali Chrisa w związku ze śmiercią Danny'ego. - Sayre streściła zaskoczonej Jessice to, o czym opowiedział jej Beck. - To tylko pudełko zapałek. Jak zauważył Beck, obrońca potrafi przedstawić tysiąc i jeden sposobów, w jaki mogło się ono znaleźć w domku rybackim bez udziału Chrisa. To żaden dowód. - Ale wystarczył, żeby policja zaczęła zadawać sobie pytanie, czy owego popołudnia Chris spotkał się z Dannym. - Też się nad tym zastanawiam, Jessico. Słyszałaś ostatnio o jakimś sporze pomiędzy Dannym i Chrisem? - Zawsze żyli w niezgodzie, czyż nie? Ich charaktery i zainteresowania nie mogły się bardziej różnić. Danny wiedział, że Chris jest faworytem waszego ojca, ale nie przeszkadzało mu to zbytnio. Chris jest lustrzanym odbiciem Huffa, Danny nie. Wiedział o tym, akceptował to i chyba nawet podobała mu się ta sytuacja. Nie chciał być taki sam, jak oni. - Czy zabiegał o względy Huffa? - Nie. Myślę, że nie było to dla niego aż tak istotne. Nie zazdrościł Chrisowi, jeżeli do tego zmierzasz. - A czy Chris był zazdrosny o Danny'ego? Jessica roześmiała się, wyraźnie zaskoczona. - Dlaczego miałby być? - Nie wiem. Strzelam na ślepo. - Sayre wstała i podeszła do okna, z którego widać było to samo śliczne podwórko. Wróble już odleciała pszczoły brzęczały pracowicie, unosząc się nad amarantowymi kwiatami róż. Po spękanych płytkach chodnikowych wędrowała tłusta czarna gąsienica. - Nie wiem, czego szukam, Jessico. Pomyślałam, że Danny wspominał o jakiejś kłótni lub konflikcie między nim a Chrisem. - Chris spotyka się z zamężną kobietą. Danny tego nie pochwalał, ale z tego, co mi opowiadał, cudzołóstwo nie było dla jego brata niczym nowym. Pod względem moralnym obaj zawsze byli na przeciwległych biegunach. Coś mi mówi, że... - Jessica zamilkła. Sayre odwróciła się od okna i spojrzała na nią. - Coś ci mówi, że co? - To po prostu przeczucie. Nie mogę mieć pewności. Sayre usiadła na krześle i pochyliła się w kierunku dziewczyny. - Znałaś Danny'ego lepiej niż ktokolwiek inny. Myślę, że dużo lepiej niż jego własna rodzina, a nawet on sam. Ufam twoim przeczuciom. - Ten problem, który dręczył Danny'ego... - Sądzisz, że miał jakiś związek z Chrisem? - Nie bezpośrednio. Nie byli sobie aż tak bliscy. - Mieszkali w tym samym domu. - To prawda, mieli ten sam adres zamieszkania, ale rzadko spędzali razem czas. Gdy zaś do tego przychodziło, zazwyczaj towarzyszyli im wtedy Huff i Beck Merchant. Widywali się oczywiście w pracy, ale zajmowali się czym innym i komunikowali się bezpośrednio z Huffem, a nie ze sobą. Nie przebywali w tych samych kręgach towarzyskich, zwłaszcza od czasu, gdy Danny zaangażował się w sprawy duchowe. - Jessica przerwała. - Wydaje mi się, że z tym właśnie wiązał się problem Danny'ego. Zmagał się z jakimś konfliktem moralnym. - Jakim? - Sama chciałabym wiedzieć, zwłaszcza jeżeli przez to umarł. Bolała mnie jego rozterka i prosiłam niejednokrotnie, żeby porozmawiał o tym, co go dręczy, ze mną, z pastorem lub z kimś, komu ufał. Danny odmówił. Powiedział tylko, że nie może stać się chrześcijaninem, jakim powinien być lub jakim powinien się stać zdaniem innych. - Miał wyrzuty sumienia? Jessica pokiwała głową. - Powiedziałam mu, że nie ma takiego grzechu lub zaniedbania, którego Bóg by nam nie wybaczył. Danny obrócił to w żart. Powiedział, że najwyraźniej Bóg nie spotkał jeszcze Hoyle'ów. - Uważasz zatem, że Danny nigdy nie uporał się ze swoim problemem? Sayre miała płonną nadzieję, że po tym, jak odmówiła rozmowy z bratem, brat znalazł jakąś życzliwą duszę, kogoś, kto go wysłuchał i pocieszył. Jessica jednak pokręciła powoli głową. - Nie sądzę, że to zrobił i boli mnie myśl, że umarł, nie zaznawszy spokoju w sercu. - Może w końcu odnalazł spokój - rzekła Sayre, znów na przekór wszystkiemu pragnąc, aby jej słowa stały się prawdą. Jessica spojrzała na nią i obdarzyła ją łagodnym uśmiechem. - Dziękuję, że to powiedziałaś, ale nie sądzę, by Danny odzyskał spokój. Im więcej rozmawialiśmy o małżeństwie i przyszłości, tym bardziej uginał kark pod ciężarem swojej tajemnicy. To tylko podejrzenia, ale... - Proszę, powiedz mi. - Nieustannie martwił się warunkami pracy w odlewni. Nie był dumny z reputacji fabryki, z łamania przepisów OSHA i tym podobne, ale mimo to zatrudniał tam nowych ludzi. Wiedział, że ich praca niesie z sobą ogromne niebezpieczeństwo, zwłaszcza przy tak minimalnym prze-szkoleniu, jakie przeszli. Może nie potrafił z tym już dłużej żyć. Do drzwi zapukała kobieta z recepcji. Przeprosiła za przerwanie rozmowy i powiadomiła Jessicę, że przybyła grupa przedszkolna na wysłuchanie kolejnej bajki. - Dwadzieścioro aniołków dopytuje się o ciocię Jessicę - rzekła. - Nie wiem, jak długo zdołamy ich jeszcze utrzymać w ryzach. Kiedy wychodziły z magazynu, Sayre poprosiła Jessicę o przysługę. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby odkryć, co przydarzyło się Danny'emu. Czego potrzebujesz? - Informacji. Czy znasz kogoś, kto pracuje w sądzie? Nastroje w hali fabrycznej były pogrzebowe, przytłaczające, mroczne i depresyjne, jak samo pomieszczenie. Beck zauważył to od razu, gdy zszedł na dół i ruszył w stronę feralnego podajnika, który zeszłej nocy stał się przyczyną tragicznego wypadku. Wszyscy pracowali, ale bez widocznego entuzjazmu i w całkowitej ciszy. Nikt nie patrzył mu w oczy, ale Beck czuł ich zagniewane spojrzenia za swoimi plecami. Przy podajniku stał George Robson i Fred Decluette. Obaj byli pogrążeni w rozmowie. Wyglądali na zdziwionych obecnością Becka. - Dzień dobry, panie Merchant - powiedział Fred. - Fred, George, jak się macie! - Potworne. - George potrząsnął smutno swoją łysiejącą głową, po czym otarł z niej pot chusteczką. - Potworne. Beck spojrzał na brudną podłogę. Wczoraj w miejscu, gdzie teraz stał, musiała być kałuża krwi. Dziś rano, zanim pojawiła się poranna zmiana, ktoś postarał się o uprzątnięcie wszystkiego. - Zajęliśmy się tym bałaganem - powiedział Fred, jakby czytając w myślach Becka. - Inaczej źle by to wpłynęło na załogę. Nie trzeba dodatkowo przypominać wszystkim, co się zdarzyło. - Może to by się akurat przydało - burknął George. - Byliby bardziej uważni, nie tak nieostrożni. Beck nie chciał uderzyć tego niewrażliwego idioty, przesunął się więc bliżej do maszyny. - Wytłumacz mi, co się stało - poprosił Freda. - Fred wszystko mi już opowiedział - wtrącił George. - Muszę to zobaczyć na własne oczy, George. Huff będzie chciał znać szczegóły. Fred wskazał wadliwy pas klinowy i zaczął tłumaczyć, co poszło źle, gdy Paulik próbował go naprawić. Beck zauważył, że przez cały ten czas George trzymał się w bezpiecznej odległości od maszynerii. - Wezwaliśmy już inżyniera. Ma przyjechać jutro i naprawić podajnik - dorzucił Fred. - Mówiłem, żeby to zrobił z samego rana - powiedział George, Beck spojrzał w górę, na żelazne rury, przesuwające się nad ich głowami na chybotliwym podajniku. - Czy to bezpieczne, by ten sprzęt nadal pracował? - spytał brygadzistę. - Moim zdaniem tak - odparł czym prędzej George. Fred wyglądał na mniej przekonanego, ale po chwili kiwnął głową. - Pan Robson tak uważa, a przecież powinien się na tym znać. Beck zawahał się, a potem rzekł: - No dobrze. Upewnijcie się tylko, że wszyscy wiedzą o tym, co się stało, i ostrzeżcie ich... - Robotnicy wiedzą już o wszystkim, panie Merchant. Takie wieści rozchodzą się nader szybko. Oczywiście. Beck skinął lekko głową George'owi Robsonowi, odwrócił się i ruszył z powrotem. Koszula przywarła mu do pleców. Czuł strugi potu lejące się po piersi. Zaledwie po pięciu minutach w hali był mokry, a jego płuca z trudem radziły sobie z wydalaniem gorącego powietrza, którym oddychał. Pracujący tu mężczyźni wytrzymywali takie warunki przez osiem godzin, a nawet dłużej, jeśli pracowali na podwójną zmianę, żeby trochę dorobić w nadgodzinach. Przechodząc obok maszyny z namalowanym na niej białym krzyżem, zwolnił, zastanawiając się, czy George'owi Robsonowi przyszło kiedyś do głowy, by zapytać, co oznacza. Może nawet go nie zauważył. Za to Sayre, owszem. Beck zwolnił jeszcze bardziej, aż wreszcie się zatrzymał. Wpatrywał się zamyślony w krzyż, rozważając tragedię, jaką symbolizował. Wreszcie odwrócił się gwałtownie na pięcie i ruszył spiesznie z powrotem, w stronę Freda Decluette'a i kierownika działu BHP. - Chryste, gazety będą miały używanie. - Huff poruszał ustami, jakby trzymał między wargami papierosa. - Zupełnie jak ostatnim razem, gdy ktoś tam miał wypadek przy pracy. - Beck powinien poczekać kilka dni, zanim ci powiedział - rzucił Chris z drugiego końca pokoju szpitalnego. - Powinien z tym od razu do mnie przyjść - warknął Huff. - Jeszcze wczorajszej nocy, zamiast czekać do dzisiejszego poranka. To moja fabryka, firmowana moim nazwiskiem. Wolałbyś, żebym przeczytał o tym w gazecie albo usłyszał w popołudniowych wiadomościach? Powinienem się dowiedzieć i Beck na szczęście to rozumie. Chris zauważył, że gdy Huff wygłaszał tyradę na temat wypadku Paulika, Beck milczał. Chociaż to jemu przypadło w udziale przekazanie złych wiadomości, Huff nie zamierzał zabijać posłańca. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że Beck zyskał jeszcze aprobatę i zaufanie, co nieco zirytowało Chrisa. - Rachunki za leczenie Paulika będą ogromne - ciągnął Huff. - Przez to wszystko pójdzie w górę stawka ubezpieczeniowa dla wszystkich pracowników. - Pani Paulik może nie będzie żądała odszkodowania - rzekł Beck. - Oświadczyła mi, że nie zamierza. Huff wyrzucił z siebie stek przekleństw. Wiedział, co oznaczała dla Hoyle Enterprises decyzja Alicii Paulik o niewypełnieniu formularza ubezpieczeniowego. Chris też zdawał sobie z tego sprawę. - Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wczoraj wieczorem? - spytał zaskoczony. - Nie pytałeś. - Nie musiałem pytać. Denerwuje mnie twoje nagłe przeoczenie. - Obaj byliśmy wyczerpani, Chris. To był okropny dzień. Nie czułem się na siłach deliberować jeszcze i o tym. - Uważasz, że zamierza nas pozwać, Beck? - przerwał ich kłótnię Huff. - Tak twierdziła wczoraj, ale może dziś zmieniła zdanie. Przynajmniej taką mam nadzieję, - Jeżeli pójdzie do sądu, jak myślisz, ile to nas będzie kosztować? - Jest zbyt wcześnie na prognozy. Nasi księgowi nie mogą oszacować kosztów leczenia Billy'ego, dopóki nie skonsultują się z lekarzami i szpitalem, a przecież jeszcze nie wiemy, jak się zakończy ta historia. Billy'ego czeka długa rekonwalescencja. Będzie potrzebował również rehabilitacji i sztucznej ręki. - Przecież nie musimy mu kupować protezy od Rolls-Royce'a, prawda? - spytał Chris. - Może coś bardziej na poziomie Forda? - Jego udawana beztroska nie wywołała zamierzonego efektu. Wyglądało na to, że wszyscy stracili chwilowo poczucie humoru. - Poza samymi kosztami leczenia pani Paulik może zażądać rekompensaty za to, czego nie da się wycenić - ból sprawiony rodzinie, cierpienie jej męża. Z powodu okaleczenia Billy straci możliwość zarabiania. Obawiam się, że pani Paulik planuje uderzyć w nas ze wszystkich możliwych stron i odszkodowanie, jakiego zażąda, będzie opiewało na astronomiczną sumę. - Ile może kosztować wyciszenie tej sprawy? - zapytał Huff. - To również będzie drogie. Pani Paulik przysięgła rozgłosić tę sprawę na cały świat. - Jezu, masz dzisiaj same dobre wiadomości - zauważył Chris. - Huff pytał - odciął się Beck. - Nie musiałeś opowiadać mu o wszystkim od razu. - Właśnie, że musiał - warknął Huff. - Nie mogę rozwiązać problemu, jeśli znam tylko połowę szczegółów. Chris zauważył, że policzki Huffa spurpurowiały. Zaniepokojony, że ojcu mogło skoczyć ciśnienie, spojrzał na monitory stojące u wezgłowia łóżka. - Myślę, że wszyscy reagujemy zbyt przesadnie - rzekł, próbując uspokoić nieco Huffa. - Obawiamy się czegoś, co prawdopodobnie nigdy nie nastąpi. Uspokójmy się i pomyślmy, zanim kompletnie stracimy rozsądek, dobrze? Beck skinął głową obcesowo, a Huff wymruczał coś pod nosem. Chris potraktował to jako sygnał do kontynuacji wywodu. - Jak to zauważył Beck, pani Paulik może zmienić zdanie. Na pogotowiu trochę jej odpaliło, nic dziwnego, w takiej traumatycznej sytuacji. Pewnie odgrywała scenkę, którą zobaczyła wcześniej w Ostrym dyżurze. Założę się, że dziś jest inaczej. W bezlitosnym świetle dnia rzeczywistość wygląda znacznie mniej kolorowo. Może z większą chęcią przystanie na ugodę. Po drugie, Billy Paulik zawsze był wzorowym pracownikiem. Nigdy nie sprawiał kłopotu. Kiedy dojdzie do siebie, zapewne sam przyzna, że postąpił niewłaściwie i to był jego błąd, nie nasz. Będzie zbyt zażenowany, żeby ciągać nas po sądach za wypadek, który nastąpił nie z naszej winy. Huff zastanowił się przez chwilę nad argumentami Chrisa, po czym zwrócił się do Becka: - Widziałeś jego żonę. Co o niej sądzisz? Przemawiała przez nią histeria? - Mam nadzieję, że Chris ma rację, ale płacicie mi za to, żebym rozważał najgorsze scenariusze. Wczoraj w nocy pani Paulik wyraziła się nader jasno o swoich planach wobec przedsiębiorstwa. - Zamierza nam urwać jaja? - Myślę, że powinniśmy się przygotować na taką ewentualność, a przynajmniej na bardzo nieprzychylną krytykę ze strony społeczeństwa. - W takim razie spróbujmy zażegnać konflikt - rzucił Chris, wciąż usiłując załagodzić sytuację. - Powstrzymajmy ją, zanim na dobre się rozkręci, zademonstrujmy naszą dobrą wolę. Zaoferujmy ich dzieciakom sponsorowaną wyprawę do „Toys 'R' Us". Wyślijmy nowiutkiego, lśniącego suva do ich garażu. A może opłaćmy za nich czynsz za rok z góry? Ta rudera, w której mieszkają, nie może zbyt wiele kosztować. - To nasza rudera - powiedział Huff. - Jest jednym z wynajmowanych przez nas mieszkań. - Tym lepiej. Możemy ją odmalować, przeprowadzić remont, zainstalować grill w ogródku. Po tym wszystkim założę się, że pani Paulik zastanowi się dwa razy, zanim pozwie nas do sądu. Zwłaszcza że może przegrać. Beck, jestem pewien, że potrafisz ją o tym przekonać. Bo inaczej musielibyśmy wyrzucić ją ze świeżo odnowionego domu, odebrać samochód i wszystkie inne prezenty. - Co o tym myślisz? - Huff spojrzał na Becka. - Przypuszczam, że nie zaszkodzi spróbować. Polecę komuś z biura, żeby przygotował pakiet dobrej woli, zaczynając od suva. - Ja zaś, żeby wytrącić jej z rąk argument o niebezpiecznych warunkach pracy, nakażę wyłączenie podajnika do czasu jego naprawy - dodał Chris. - Już został wyłączony. - Od kiedy? - Chris spojrzał na Becka. - Od godziny. - Na czyje polecenie? - Moje. Chris poczuł przypływ złości. Był kierownikiem produkcji, ale najwyraźniej Beck mało sobie robił z jego pozycji. - Przepraszam, jeżeli przekroczyłem swoje kompetencje, Chris, ale dziś rano odwiedziłem halę fabryczną, żeby ocenić sytuację. - Od tego jest George Robson. - Był tam, napuszony jak zwykle i równie nieużyteczny. Każdy idiota potrafiłby zrozumieć, że podajnik powinno się wyłączyć. Pomyśl, jak reszta pracowników odebrałaby brak takiej reakcji. Zupełnie jakby to, co zdarzyło się Billy'emu Paulikowi, nie miało dla nas żadnego znaczenia. George'owi brakło odwagi albo był za głupi, żeby podjąć decyzję, dlatego sam się tym zająłem. Chris skinął sztywno głową. - Jestem pewien, że działałeś w moim imieniu. - Tylko dlatego, że ty musiałeś być tutaj, przy Huffie. Upewniłem się, że George i wszyscy pozostali zrozumieli, że podejmuję decyzję w porozumieniu z tobą. - Beck spojrzał na zegarek. - Nie pokazywałem się tam zbyt długo. Morale sięgnęło dna. Powinniśmy teraz pojawiać się w fabryce jak najczęściej. Za twoim pozwoleniem wystosuję kurendę, w której kierownictwo wyrazi swój szczery żal z powodu tego, co stało się z Billym. - Dorzuć też coś o szczególnej opiece, jaką otoczyliśmy jego rodzinę - dodał Huff. - Oczywiście - uśmiechnął się ponuro Beck. - Nie mogło się to zdarzyć w gorszym momencie. Tak szybko po śmierci Danny'ego. Mam nadzieję, że złe wiadomości nie pogorszą twojego stanu. Jak się czujesz? - Jeszcze tylko dzień i będę mógł wrócić do domu. To tylko środki ostrożności, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebne. Doktor Caroe mówi, że jestem zdrowy jak rydz. Te jego cholerne badania! Kłuli mnie, szarpali, przypinali do różnych maszyn, upuścili mi kwartę krwi, musiałem nasikać do kubeczka tyle razy, że straciłem rachubę, a wszystko po to, by się dowiedzieć, że moje serce jest prawie w nienaruszonym stanie. - Wyglądasz na zawiedzionego, Huff - roześmiał się Chris. - Wręcz przeciwnie. Chcę żyć wiecznie - odparł stary i spojrzał na Becka. - Wiem, jak trudno ci było przyjść tu i zdać raport ze wszystkiego, ale przekazywanie mi złych wieści należy do twoich obowiązków. Nie wiń się za to. Zamyślony Beck pokiwał głową. Widząc to, Huff zapytał: - Jeszcze jakiś problem? - Gdybym stracił ramię - zaczął Beck powoli - a co za tym idzie, środki do życia, nie jestem pewien, czy dałbym się ugłaskać kilkoma cackami i nową warstwą farby w domu. Nadal uważam, że powinniśmy się przygotować na najgorsze. Gdy Beck opuścił szpital, Chris przysiadł na łóżku ojca. - Znasz Becka. Wiesz, jakim jest pesymistą. Nie pozwól, żeby jego złe proroctwa zanadto cię zdenerwowały. - Beck traktuje swoją pracę poważnie. Pilnuje naszych interesów. - Huff dźgnął Chrisa palcem w nogę. - I twojego dziedzictwa, synu. Nie zapominaj o tym. - Dobrze już, dobrze. Facet jest prawdziwą perłą. Tylko spokojnie, żeby nie skoczyło ci ciśnienie. - Nigdy przedtem nie byłeś tak drażliwy, jeśli chodziło o Becka. Co jest grane? - Od kiedy to Beck ma upoważnienia do zatrzymywania wadliwej maszyny? - Wolałbyś, żeby najpierw oderwała komuś rękę? - Jasne, że nie. - Zatem Beck postąpił słusznie, prawda? - Nie powiedziałem, że nie miał racji. Sam przecież zasugerowałem podobne rozwiązanie. Po prostu... Och, do diabła, możemy o tym nie rozmawiać? To chyba stres. Ostatnio wszyscy mamy wiele kłopotów. - Skoro już mowa o kłopotach, to czy są jakieś nowe wieści z biura szeryfa? - Ani słowa. - Tak myślałem. - Huff machnął niedbale ręką. - Rudy powinien wysłać detektywa Scotta, by zapędzał krowy do zagród, albo coś w tym stylu, zamiast pozwalać mu przyczepiać się do tak nieistotnych szczegółów, jak pudełko zapałek. Jakieś wiadomości z Meksyku? - Od Mary Beth? Nie miałem czasu, żeby choćby o niej pomyśleć. - Ale nie zabrakło ci go, żeby wyobracać tę głupią dziewuchę, z którą ożenił się George, i to nie dalej, jak ostatniej nocy. Chris nie czuł się zażenowany tym, że ojciec wiedział o wszystkim. Już raczej zaskoczony i rozbawiony. - Twoja sieć informatorów jest niesamowita, Huff. Jak ty to robisz? Nawet leżąc tu, na OIOM-ie. Huff roześmiał się cicho. - Powiem ci coś lepszego. Wiedziałeś o tym, że twoja siostra pojechała wczoraj z Beckiem do baru rybnego? Potem Beck odwiózł ją do hotelu, dopilnował, żeby się zameldowała, odprowadził do drzwi i wszedł do środka. Chris przypomniał sobie morderczy wyraz twarzy Becka, gdy Klaps Watkins uczynił wulgarną uwagę na temat Sayre. Tylko że Beck był mężczyzną ze starej szkoły i traktował wszystkie kobiety jak damy, dopóki mu nie udowodnią, że nimi nie są. Dlatego Chris wyśmiał insynuacje Huffa kpiarskim prychnięciem: - Chyba nie sugerujesz, że między nimi coś jest. Sayre znienawidziła Becka od pierwszego wejrzenia, ponieważ jest jednym z nas. - Więc dlaczego nie wróciła do San Francisco? - Ponieważ myślała, że umrzesz. - Hmm, może. - Huff założył ręce za głowę. - Mimo wszystko, byłoby to interesujące, nie sądzisz? - Co? - Gdyby Beck i Sayre się ze sobą związali. - Na twoim miejscu nie nastawiałbym się na to. Beck lubi słodkie, łagodne kobiety o małych wymaganiach. Sayre kompletnie nie pasuje do tego rysopisu. - Oczywiście, że się na nic nie nastawiam - odparł Huff - ale zacząłem rozważać ten scenariusz jako drugi wariant rozwiązania mojego problemu. - Którego konkretnie? - Doczekania się trzeciej generacji Hoyle'ów, zanim zabije mnie jakiś rozległy atak serca. Jeśli chcesz zostać ojcem mojego wnuka, lepiej zakręć się wokół rozwodu z Mary Beth. Jeśli jest bezpłodna, nie ma sensu się z nią dłużej szamotać. Wybrałeś już sobie następną kobietę? Lilę? - Lilę? Bynajmniej! - Lepiej więc nie trać na nią swojego i mojego czasu. To tylko taka mała sugestia. - Huff nacisnął guzik obniżający łóżko, ułożył się wygodnie i zamknął oczy. Chris odebrał to jako sygnał, by zostawić ojca w spokoju. Opuścił szpital, unosząc ze sobą wszystko, co powiedział mu Huff. Wiedział z doświadczenia, że z ust jego ojca nigdy nie padają żadne przypadkowe i trywialne słowa. 17 Dom stał na uboczu, z dala od głównej drogi. Do schodów prowadzących do wejścia wiodła wąska ścieżka wysypana pokruszonymi muszlami ostryg. Szpiczasty dach budynku ocieniał ganek. Ciemnozielone drzwi wejściowe umieszczono dokładnie pośrodku fasady, okolone po obu stronach dwoma dużymi oknami o ciemnozielonych okiennicach. Ściany pomalowano na biało. Sayre skręciła na ścieżkę i zaparkowała tuż przed schodami, ozdobionymi rabatkami kaladium i pelargonii, przywiędniętych w bezlitosnym upale. Beck siedział na zamontowanej na ganku huśtawce z drzewa tekowego, trzymając w jednej ręce butelkę z piwem, a drugą głaszcząc gęste futro Frita. Gdy Sayre otworzyła drzwi samochodu, pies zawarczał. Kiedy jednak wysiadła, musiał ją rozpoznać, ponieważ zbiegł czym prędzej po schodkach, aby ją przywitać Sayre została uwięziona pomiędzy samochodem a czterdziestoma pięcioma kilogramami nieposkromionego entuzjazmu. Beck gwizdnął ostro i Frito posłuchał, choć nie do końca, Trzymał się blisko nóg Sayre, przez co potknęła się kilka razy, zanim dotarła na ganek. Merchant nie wstał, nie powiedział ani słowa, po prostu siedział, wyglądając niezwykle imponująco jak na człowieka odzianego wyłącznie w oliwkowe szorty. Z jego twarzy nie można było niczego wyczytać. Sayre nie wiedziała, czy był zaskoczony, rozgniewany, czy kompletnie obojętny wobec faktu, że pojawiła się na jego terenie prywatnym, przerywając mu relaks. Pokonując ostatni schodek, zawahała się. Frito wykorzystał okazję, aby wepchnąć łeb pod jej dłoń, szturchając ją, dopóki go nie pogłaskała. Przez cały ten czas Sayre patrzyła Beckowi prosto w oczy, ani razu nie spuszczając wzroku. - Sądzę, że wiesz, jak trudno było mi stanąć z tobą twarzą w twarz - powiedziała wreszcie. Beck pociągnął łyk z butelki, jednak nadal nie wymówił ani słowa. - Nie chciałam tu przyjeżdżać, ale sądzę, że powinniśmy o czymś porozmawiać. - Chcesz rozmawiać? - Tak. - Rozmawiać? - Tak. - Czyli nie przyszłaś, żeby kontynuować to, co przerwałaś zeszłej nocy? Jej policzki zapłonęły rumieńcem wstydu i gniewu. - Nie zamierzasz zachować się w tej sprawie jak dżentelmen, prawda? - Żądasz galanterii po tym, jak groziłaś mi śmiercią, jeżeli jeszcze raz cię dotknę? Faktycznie, chyba nie prosisz o zbyt wiele. - Pewnie masz prawo do takiej reakcji. - Jeszcze jak. Sayre zdawała sobie sprawę, że Beck nie oszczędzi sobie uwag pod jej adresem i uzbroiła się w cierpliwość. Chciała uciec do samochodu i odjechać stąd czym prędzej, ale została i z rumieńcem wstydu na twarzy zniosła jego spojrzenie. W końcu Beck roześmiał się gorzko i przesunął się, robiąc jej miejsce na huśtawce. - Siadaj. Chcesz piwa? - Nie, dziękuję. - Przysiadła obok niego. Spojrzał na czerwony kabriolet, którym przyjechała. - Niezła zabawka. - To jedyny samochód, jaki wypożyczalnia mogła mi udostępnić bez rezerwacji. - Przyprowadzili go dla ciebie z Nowego Orleanu? - Dziś rano. Przyjrzał się jej płóciennym spodniom i obcisłemu podkoszulkowi. - Kolejne nowe ciuchy? - Nie przywiozłam ze sobą zbyt wielu rzeczy z San Francisco. Potrzebuję czegoś na zmianę. - Zatem wciąż zamierzasz tu zostać. - Uważasz, że to, co się zdarzyło zeszłej nocy, powinno mnie odstraszyć? Czy to właśnie chciałeś osiągnąć? Odesłać mnie do domu? Dlatego to zrobiłeś? Zielone oczy spojrzały prosto na nią i Sayre poczuła lekkie łaskotanie w podbrzuszu. - A dlaczego ty to zrobiłaś?

Do czasu śmierci Jeana-Paula wiódł w miarę nieskom¬plikowane życie, a przynajmniej mniej skomplikowane niż obecnie. Trzymał się z dala od zamku i obowiązujących w nim konwenansów. Sprawowanie władzy, pławienie się w luksusach i uważanie się za kogoś lepszego od zwykłych śmiertelników było mu najzupełniej obce. Jego ojciec był młodszym bratem panującego. Bracia żyli ze sobą w zgodzie - do czasu - ale ich synowie, wycho¬wani przez dwie bardzo różniące się kobiety, już nie. Matka Franza i Jeana-Paula była niewiarygodną snobką, która za swoje największe osiągnięcie życiowe uważała małżeństwo z księciem i książęcy tytuł. W przeciwieństwie do niej mat¬ka Marka była osobą życzliwą ludziom, pogodną, stroniącą od dworskiej obłudy, arogancji i egoizmu. A jednak książęca rodzina zniszczyła ją. Mark ponuro zacisnął wargi na myśl o tym, co spotkało jego matkę. Z tego właśnie powodu nie chciał mieć nic wspólnego z dwo¬rem, zamkiem, koroną i władzą. Owszem, spełni swój obo¬wiązek, ponieważ kocha swój kraj, ale nie zrobi nic więcej ponad to, co konieczne. Sceduje część uprawnień na par¬lament i rząd, a potem odda panowanie Henry'emu - ale to jeszcze odległa przyszłość. Na razie przekona Tammy, by zarządzała zamkiem, co umożliwi mu powrót do Renouys. Chciał uciec z królewskiej siedziby. I od Tammy. Jeszcze żadna kobieta nie działała na niego w ten sposób, co zdumiewało o tyle, że Tammy nie była w jego typie. To znaczy w typie, jaki dotąd preferował, a którego dosko-nały przykład stanowiła Ingrid. Na wspomnienie wrednego i jadowitego zachowania dotychczasowej przyjaciółki jeszcze mocniej zacisnął zęby. Podczas kolacji zniechęciła go do siebie całkowicie. Miała nadzieję na wspólnie spędzoną noc, ale wykręcił się zmę¬czeniem po podróży. Sprawdź - Jasne. Mam siano we włosach, poplamioną bluzkę i rozdarte na kolanie dżinsy. Też mi uroda! Chyba obaj upadliście na głowę. Mark uśmiechnął się tym swoim uśmiechem, dla którego przeleciała przez pół świata. - Nie sądzę... Aha, przyszedłem w sprawie kolacji. Dziś nie wolno się spóźnić, bo na przystawkę będzie suflet. Pani Burchett zdradziła mi też, że planowała podać przepiórki, ale pani domu zadysponowała kurczaka. - Kiedy ja wcale nie... - wyjąkała Tammy. - To znaczy tak, ale... Nie chodziło mi... - Widzisz, jak ci świetnie idzie? Urządzasz ogrody, ukła¬dasz menu. Spokojnie możesz zarządzać zamkiem. ROZDZIAŁ ÓSMY Tammy weszła do salonu i stanęła jak wryta. Ingrid nie było. Przed kominkiem stał tylko Mark, który na widok jej zdumienia uśmiechnął się zagadkowo. - Czemu się śmiejesz? - zareagowała impulsywnie, ale natychmiast się zreflektowała. - To jest, dobry wieczór, Wa¬sza Wysokość. - Dobry wieczór pani. - Skłonił się z szacunkiem i nie było w tym ani śladu kpiny. Równie naturalnym gestem ujął jej dłoń i ucałował. Tammy zmieszała się ogromnie. Ilu spotkała w życiu mężczyzn, którzy mieli zwyczaj całować damę w rękę? Ani jednego!