- Kuzynka Diana chciałaby uczestniczyć w naszych lek¬cjach. Skoro mamy gości, czy naprawdę musimy je odbywać?

- Jak tu przyjechałeś? - zapytał. - Kolaską. Ojciec mi pożyczył, milordzie. - Chcę, abyś odwiózł lady Arabellę do domu. Ale pamiętaj, nie podjeżdżaj pod dom, wysadź ją przy bramie, rozumiesz? - Tak jest, proszę pana. - Ależ, Zander... - Posłuchaj, Bello. Przyszła pora rozliczyć się z Mar¬kiem, a ty będziesz tylko nam przeszkadzać. Chcę mieć pewność, że bezpiecznie dotrzesz do domu. Wejdź przez kuchnię, drzwi są otwarte. Panna Stoneham i ja niedługo przyjedziemy. - Co... co zamierzacie zrobić? Pannie Stoneham nie stanie się chyba krzywda? - To nie panna Stoneham ucierpi - odparł z zawziętą miną Lysander. - Idź już, Bello, nie mamy zbyt wiele czasu. Josh, zabierz ją stąd. - Mam nadzieję, że rano dowiem się wszystkiego, pa¬miętajcie. - Oczywiście. Chodźmy, panno Stoneham. Mark wkroczył do wygodnego apartamentu w „Koronie” już dziesięć minut po tym, jak zostawił na placu Arabellę. Spodobał mu się wystrój - królujące pośrodku masywne łóżko z baldachimem i zdobiące sufit ciemne dębowe belki. Z przyjemnością zauważył też, że z okna widać wjazd do gospody, będzie więc miał ułatwioną obserwację. Już nie¬długo, pomyślał. Gospodyni, upewniwszy się, że niczego mu nie potrzeba, ukłoniła się sztywno i wyszła. Ten jegomość ma niecne plany, pomyślała. Gdyby mąż nie wspomniał, że markiz wie o wszystkim, powiedziałaby temu mężczyźnie, żeby poszukał sobie miejsca gdzie indziej. Ich zajazd zawsze był porządny. Gdy tylko kobieta wyszła, Mark otworzył okno i usiadł na parapecie. Lepiej być nie mogło, pomyślał. Z jadalni dobie¬gały hałasy, więc ewentualne krzyki z góry nie zostaną usłyszane. Zresztą kobiety zazwyczaj protestują dla zasady, mówią „nie” mając na myśli „tak”, i nie było wątpliwości, że po chwili dziewczyna ulegnie. Pozwolił sobie wybiec myślami naprzód i z uśmiechem wyobraził sobie ich spot¬kanie. W tym czasie Lysander i Clemency dotarli pod zajazd. Nie zajechali główną bramą, ale od razu udali się w stronę stajni. - Pokój znajduje się od frontu - szepnął markiz. - Wie pani, co robić? - Chyba tak... - To dobrze. I proszę się nie martwić, panno Stoneham. Jeśli tylko zachowa się pani tak, jak mówiłem, wszystko potoczy się gładko. Słowa markiza brzmiały nadzwyczaj kategorycznie i Cle¬mency nie miała odwagi dłużej protestować. Podeszła do bocznych drzwi, a markiz kiwnął na Barlowa. - Ten dżentelmen znajduje się na już na górze, jaśnie panie. Przyjechał dziesięć minut temu - wyjaśnił oberżysta, patrząc na Clemency, która stała w cieniu i starała się jak najbardziej zasłonić kapturem twarz. - Dobrze. I trzymaj język za zębami - rzekł Lysander. - Mam do wyrównania rachunki z panem Richmondem i nie chcę, żeby mi przeszkadzano. http://www.kleks-katowice.pl/media/ Molly tylko się uśmiechnęła, a Clemency zrobiła to samo. Sposób bycia i szczerość Molly czasami przypominały jej Sally. - Mogłaby panienka przejść się do ruin klasztoru? - ciąg¬nęła Molly. - O tej porze panuje tam miły chłodek. - Dobry pomysł. - Jest dopiero wpół do siódmej i będzie miała wystarczająco dużo czasu na powrót i przebranie się do kolacji. Clemency wypiła ziółka, podziękowała pani Marlow i wyszła. Słońce schowało się już za budynki, zaczął wiać lekki wiatr, a ruiny klasztoru okrył przyjemny cień. Zewsząd, dochodził intensywny zapach róż. Pszczoły brzęcząc przela¬tywały z jednego kwiatka na drugi, powietrze zaś coraz to przeszywał krzyk przelatujących jaskółek. Clemency usiadła na nagrobku opata Waltera i wciągnęła głęboko powietrze. Poczuła, jak powoli opuszczają zmęczenie i nagromadzone w ciągu dnia napięcie. Wspomniała dzisiejszą pracę i stwierdziła, że kuchnia jest stanowczo przestarzała. Potrzeba tam nowego pieca, który pozwoliłby zaoszczędzić węgiel i ograniczył buchający żar. Nie mogła pojąć, jak wytrzymują to piekło gotujące tam kobiety. Nic dziwnego, że pani Marlow ma kłopoty z sercem. W sierpniowy gorący dzień panujący tam upał jest wprost nie do zniesienia. Myślami wróciła do ostatniej rozmowy z markizem. Wyraźnie widziała, jak źle go oceniła, myląc początkowo z Alexandrem. Obecna jego sytuacja zasługiwała raczej na współczucie, a nie wymówki. Przyszło mu płacić, i to wysoką cenę, za lekkomyślność ojca i brata. To niesprawied¬liwe, że obarcza się go odpowiedzialnością za ich długi. Clemency zrozumiała, dlaczego czasami bywa tak gwałtowny i niecierpliwy. Nie potrafiła jednak powstrzymać niepokoju, czy roz¬mawiając z markizem przypadkiem się z czymś nie zdradziła? Chyba nie. O ile się orientuje, tylko lady Helena i markiz wiedzą o niefortunnej wizycie na Russell Square. Arabella, choć nieprzeciętna gaduła, nigdy o tym nie wspominała, toteż nie powinna niczego skojarzyć. Najprawdopodobniej jest więc nadal bezpieczna. Tak głęboko pogrążyła się w rozważaniach, że nie usły¬szała zbliżających się kroków. Raptem poczuła obejmujące ją w talii ręce i ujrzała twarz Marka Baverstocka, po¬chylającego się nad nią z zamiarem pocałunku. Clemency krzyknęła. - Na miłość boską, dziewczyno, bądź cicho! - Jego uścisk stał się mocniejszy. - Chcesz, aby wszyscy się tu zlecieli? - Proszę mnie natychmiast puścić! Jak pan śmie tak mnie nachodzić? - Ze złością wytarła usta dłonią. - Ależ moja słodka, to tylko pocałunek. - Mark zaśmiał się i znowu pochylił głowę, zbliżając wargi do jej ust.

- To już cztery osoby, które będę musiał nauczyć. Przecież pojedzie pani z nami. Mam nadzieję, że nie czuje się pani urażona, w końcu nawet nie spytałem. Może nie przepada pani za nartami? - Wręcz przeciwnie, zawsze chciałam się nauczyć jeździć na nartach, ale to drogi sport, a ja zawsze miałam inne pilne Sprawdź - Wolałabym częściej. Jak byłam małą dziewczynką, pan Windcroft uczył mnie jazdy konnej, potem Nita przejęła dowodzenie i uczyła Karę. Nawet teraz zdarza się, Ŝe w czasie weekendu przyjeŜdŜam tutaj, biorę konia i jeŜdŜę całymi godzinami. Ale dla mnie to wszystko za mało. Mark spojrzał na nią z niedowierzaniem. Wiedział wprawdzie, Ŝe w Royal prawie wszyscy jeŜdŜą wierzchem, lecz nie sądził, Ŝe ona teŜ. Z jakichś powodów nie wyobraŜał sobie jej dosiadającej konia. Była, tak sądził, za bardzo zasadnicza. - Mam konie na moim ranczu. MoŜesz jeździć, ile ze chcesz. John Collier zajmuje się nimi. Na pewno dobierze ci właściwego rumaka. Odgarnęła opadające jej na twarz włosy i rzekła: - Dziękuję. Zanim zdołał coś powiedzieć, otworzyła drzwi wozu i wyskoczyła. Znowu podkreśla dzielący nas dystans, pomyślał. Odetchnął głęboko i otworzył drzwi od swojej