Przez moment miała nadzieję, że ojciec weźmie jej stronę. Kiedy się jednak odezwał, cała nadzieja prysła.

- Tak, milordzie. Gdy prawnik ruszył w stronę stajni, Lucien oparł okno o ścianę i siadł na kamiennej ławce. Do tej pory nigdy nie znajdował czasu na podziwianie własnego ogrodu. Teraz dostrzegał rzeczy, które wcześniej umykały jego uwadze. Chyba wiedział dlaczego: opuścił go zapiekły gniew na cały świat. Zawdzięczał to Alexandrze. - Czy ktoś jeszcze uciekł z twojej piwnicy? Lucien zerwał się na równe nogi. Oddech zamarł mu w krtani na widok panny Gallant w sukni z zielonego muślinu, którą tak lubił. Gdyby nie wyraz niepewności w jej oczach, mógłby uwierzyć, że wróciła z porannego spaceru. - Nie, staram się zapobiec przyszłym ucieczkom. - Godna pochwały przezorność. Szła w jego stronę, lecz zmusił się, żeby pozostać na miejscu. Najchętniej porwałby ją w ramiona, ale przecież zapowiedział, że ruch w ich małej partii szachów należy teraz do niej. - Tak, bo gdyby zbiegł mój następny więzień, pewnie trafiłbym do więzienia. Zatrzymała się kilka kroków od niego. - Przeczytałam twój list. - To dobrze. - Nie możesz tego zrobić. To szaleństwo. Uniósł brew. - Co jest szaleństwem? http://www.nkcraft.pl/media/ - Czekałem, aż matka wyjdzie z domu. - W porządku. Dobrze, że to ty. - Harcerzyk wskazał opartą o ścianę metalową rurkę. - Już myślałem, że będę musiał komuś dojebać. Trzeba pilnować zastępu, nie? I chłopak rzeczywiście pilnował, Santos o tym wiedział. Większość jego kumpli, Harcerzyka nie wyłączając, żyła na ulicy. Część, jak Santos, pozbawiona opieki dorosłych, wymykała się z domów i łazikowała po nocach. Grupa to rozrastała się, to znowu topniała. Ktoś się przyłączał, po kilku dniach znikał, wracał do domu albo lądował w pogotowiu dla niepełnoletnich. Tylko Santos i paru innych stanowili od samego początku jej niezmienny trzon. - Gdzie chłopaki? - W sali głównej. Lenny i Tish podprowadzili karton krabów z ciężarówki. Jeszcze ciepłe. W każdym razie były pół godziny temu. - Idziesz? - Nie. Popilnuję. Santos skinął głową i ruszył w stronę sali głównej. W ogromnym budynku wybrali sobie cztery sale na swoje spotkania i każdej nadali inną nazwę: był klub teatralny, sala sztuk i rzemiosł, sala seksu i sala główna. Ta ostatnia mieściła się na pierwszym piętrze, na końcu długiego korytarza. Kiedy tam dotarł, zastał kolegów zajadających się krabami, roześmianych, upaćkanych jedzeniem jak świnie. Żyleta, najstarszy z grupy, pierwszy zauważył Santosa i przywołał go gestem dłoni. Nazywany Żyletą z oczywistych powodów, najdłużej spośród chłopaków żył na ulicy. Z gruntu dobry, nie ufał nikomu, ale tego właśnie nauczyła go ulica. Santos czuł, że Żyleta wkrótce wypadnie z grupy. Skończył szesnaście lat i był gotów gdzie indziej szukać sobie miejsca. - Spisaliście się dzisiaj. - Santos przybił piątkę z obydwoma bohaterami wieczoru i zasiadł na podłodze. Zaczęli rozmawiać. Chłopcy przerzucali się wiadomościami o znajomych. Oto ludzie z opieki społecznej znowu namierzyli Bena i odesłali do jego rodziny zastępczej, oto jakiś alfons straszył Claire, bo chciał, żeby dla niego pracowała. Doreen przyłapała Sama w łóżku z Leą, Tygrys i Rick wyjechali niedawno z Nowego Orleanu, szukać szczęścia w południowej Kalifornii... Dopiero po dłuższej chwili Santos zauważył, że jest z nimi dzisiaj nowa dziewczyna. Siedziała z boku, nie brała udziału w rozmowie, nie sięgała po zdobyczne kraby. Skulona, milcząca, mocno obejmowała ramionami kolana i trzymała nisko głowę. Santos szturchnął Harcerzyka, który zszedł z czatów, żeby coś zjeść i usiadł właśnie obok. Wskazał na nową.

Mundurowy wzruszył ramionami. - Przyjeżdża taki do miasta grzechu, to chce mieć fotę z miejsca zbrodni. - Właśnie. - Santos pokręcił głową. - A nam się wydaje, że przestępcy to świry. - Detektywie Santos? - Podszedł do niego oficer, którego spotkał już kilka razy wcześniej. - A, Grady. Co macie? - Znowu dziewczyna z ulicy. Wygląda na to, że to ten sam gość, co zawsze. Czwarta ofiara w tym miesiącu. Sprawdź mówiła, że naprawdę zastanawiała się nad samobójstwem. - Zabrakło mi odwagi. - Mówiłaś o tym komuś? - Matce, ale mi nie uwierzyła. Powiedziała, że kłamię, że jestem... małą ladacznicą. Santos zaklął pod nosem. Nie był zaskoczony opowiadaniem Tiny, słyszał już niejedną taką historię. - Nie mogłaś zwrócić się do nauczycielki, sąsiadki, do kogokolwiek? - On jest gliną, pamiętaj. Kto by mi uwierzył, skoro własna matka nie chciała mnie słuchać? - Przykra sprawa - westchnął Santos, ściskając mocniej jej dłoń. - Beznadziejna. - Tina odwróciła głowę. - Żałuję, że stchórzyłam, że nie miałam odwagi połknąć tych proszków. Miałam je już w ręku... i nie mogłam. - Nie mów tak. Cieszę się, że tego nie zrobiłaś. - Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się blado. - Zobaczysz, wszystko będzie dobrze, Tino. - Na pewno. Nie mam forsy, nie mam dokąd pójść... - Ukryła twarz w dłoniach i znowu zaczęła płakać. - Boże, tak strasznie się boję. Nie wiem, co robić. - Opuściła ręce i spojrzała na Santosa bezradnie. - No powiedz, co ja mam teraz robić? On też nie wiedział. Nie potrafił jej pomóc, nie umiał poradzić. Mógł tylko pocieszać. Objął ją więc mocno i trzymał w ramionach, póki się nie wypłakała. W sali zrobiło się cicho. Reszta towarzystwa już wyszła, każdy w swoją stronę.