- Broitenburg leży między Austrią a Niemcami - ob¬jaśnił wyniośle Charles. - Chyba kiedyś coś mi się obiło o uszy. To jedno z tych małych księstewek? - Wielkość to nie wszystko - rzucił z urazą ambasador. - Zapewne - zgodziła się uprzejmie. - Miło mi było panów poznać, ale muszę wracać do pracy. - Mówiłem, że jest mi pani potrzebna – przypomniał chłodno Mark. Tammy, która właśnie zamierzała wspiąć się wyżej, po¬nownie spojrzała na niego. - Nie pojadę do Broitenburga - oznajmiła rzeczowo. - Ciągle ktoś proponuje mi pracę, ale ja nie jestem zaintere¬sowana. Mark popatrzył na nią ze zdumieniem. Naprawdę my¬ślała, że leciał przez pół świata specjalnie po to, żeby do¬glądała drzew w jego księstwie? Że właśnie w tym celu błą¬kał się po australijskim buszu w galowym stroju? Swoją drogą, nienawidził tego paradnego ubioru. Nie znosił zadęcia i pompy. Irytował go napuszony ambasador i jego ordynarnie wielka limuzyna. To wszystko działało mu na nerwy. Mark szczerze nie cierpiał roli regenta i gorąco pragnął uwolnić się od niej. Tak się jednak złożyło, że speł¬nienie jego marzeń zależało od tej dziewczyny. - Nie zamierzam pani zatrudniać. Chcę, żeby podpisała pani dokument, który umożliwi mi zabranie pani siostrzeńca do Broitenburga, bo tam jest jego miejsce. Zapadła cisza. Długa, głęboka cisza. Tammy podciągnęła się na najbliższą gałąź, usiadła na niej i wbiła wzrok w twarz dziwnego intruza. To było jakieś wariactwo. Charles odkrył nagle, że po jego lakierkach paradują mrówki, zaczął więc gwałtownie strzepywać je i deptać. To wyrwało Tammy z odrętwienia. - Pan wybaczy, ale one są pod ochroną – powiedziała tonem salonowej konwersacji. - Jesteśmy na terenie parku narodowego. Tutaj mrówki mają większe prawa niż pan. Ambasador zaklął, odsunął się, odkrył, że wszedł w jeszcze większą gromadę mrówek, zaklął ponownie, rzucił niepewne spojrzenie na księcia, a gdy ten nic nie powiedział, wzruszył ramionami i wycofał się do samochodu. On już spełnił swoją powinność, więcej nie można od niego żądać. Człowiek nie po to zostaje ambasadorem, by wystawać pod jakimś drzewem i narażać się na ukąszenia mrówek. - Poprosiłem panią o... - zaczął Mark, lecz Tammy przerwała mu: - Pamiętam, o co pan prosił, ale nie rozumiem, o czym pan mówi. Tak, oczekiwał jakiejś wykrętnej odpowiedzi. Czego in¬nego można spodziewać się po kobiecie, która nie przyje¬chała na pogrzeb siostry ani nie zainteresowała się osiero¬conym siostrzeńcem? Gdyby nie przepisy, Mark w ogóle nie chciałby jej widzieć, tylko natychmiast zabrałby małego do kraju. Na samą myśl o tym, jak zaniedbano Henry'ego, ogarnęła go wściekłość. - Gdyby utrzymywała pani przynajmniej luźny kontakt z opiekunką chłopca, wiedziałaby pani, że chcę zabrać dziecko, ale potrzebuję na to pani zgody. http://www.stomatologpoznan.net.pl/media/ - Oczywiście. Inaczej zawołasz tych osiłków, a oni wywloką mnie stąd za kołnierz, przez co pogwałcą prawo mię¬dzynarodowe. Nie mogę do tego dopuścić. Jestem zdany na twoją łaskę i niełaskę. - Posłał jej rozbrajający uśmiech. Tammy cofnęła się o krok. - Coś mi to za pięknie brzmi... - Możesz mi zaufać - powiedział cicho. Przez długą chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. - Dobrze, zamówmy kolację - zdecydowała w końcu. - Tylko żadnych żabich udek! - Ani steku z kangura - uzupełnił z udawaną powagą Mark. - Zgoda. - Widzisz, jak świetnie się dogadujemy? - ucieszył się. Kolacja przez jakiś czas przebiegała w milczeniu Wróćmy do kwestii listu - zaproponował w końcu Mark, dolewając wina. - Nie widzę potrzeby. Pewnie i tak mniej więcej potra¬fisz odgadnąć jego treść. - Mylisz się. Niewiele wiem o małżeństwie Jeana-Paula, rzadko się z nim widywałem, nasze rodziny pozostawały od jakiegoś czasu w konflikcie. - Skoro tak, to czemu władza nie przeszła na kogoś z tamtej rodziny, tylko na ciebie? - Bo z tamtej linii został już tylko Henry. Starszy brat Jeana-Paula, Franz, uwielbiał szybką jazdę i pięć lat temu zginął w wypadku samochodowym. Po nim władzę w kraju
- i pomyślałem, że ty również mogłabyś mieć swoje niezwykłe imię... - Jakie? - Spodobałby ci się Uśmiech Zachodzącego Słońca? - Wspaniale! - Róża aż zatrzepotała listkami z zachwytu i dumy. - Nie będziesz więc zazdrosna o Światło Księżyca? - spytał przekornie Mały Książę. - A byłam? - odpowiedziała z tą samą przekorą. Sprawdź - A więc jesteś szczęśliwa... - westchnęła Smutna Dziewczyna. - Masz już swoje imię i nie jesteś tylko zwykłą, jedną z wielu róż. Ja zaś ciągle jestem zwykłą smutną dziewczyną bez imienia. Niczyją... - Czy moglibyśmy ci jakoś pomóc? - zapytał Mały Książę także w imieniu Róży. - Raczej nie. Moglibyście jednak wysłuchać moich marzeń, o których dotąd nie miałam komu powiedzieć. Przez tę chwilę, gdy będę mówić, nie będę się czuła niczyją Smutną Dziewczyną... - Chętnie cię posłuchamy - tym razem Róża odpowiedziała w imieniu swoim i Małego Księcia. - To chodźmy najpierw nad brzeg morza. Jest tam duży kamień, na którym lubię siadać i marzyć, obserwując zachód słońca. Gdy dotarli na miejsce, Smutna Dziewczyna usiadła na kamieniu, zaś Mały Książę usiadł na piasku naprzeciw niej, cały czas troskliwie trzymając w dłoniach Różę. - Bardzo pragnę być czyjąś "moją piękną" - powiedziała Smutna Dziewczyna patrząc w morze. Długo siedzieli w milczeniu. Później Mały Książę wstał, powoli podszedł do Smutnej Dziewczyny i położył rękę na jej ramieniu, po czym otarł Różą jej policzek i cicho odszedł. Wydawała mu się, że Smutna Dziewczyna stała się